Prolog

Siedząc w saunie zamarzyłem o zimowym wyjeździe w jakieś góry... o włóczędze w śnieżnobiałym krajobrazie, z rozległymi widokami, z mrozem i spaniem w namiocie...




Dzień 1 (niedziela)

26.XII.2004 r.

Nowy Targ o poranku wita mnie mroczną i mało zachęcającą pogodą, zaś resztka zmrożonego śniegu wskazuje na niedawne ocieplenie.

Na początek utknąłem na dobre w tym mieście. Nie chcąc wnikać w zawiłości komunikacyjne, ruszyłem ku najwyższemu szczytowi Gorców licząc na to, że mój poranny zapał i rozpierająca energia ku górom sprawią, że błyskawicznie znajdę się na szlaku w lesie. No i znalazłem się, ale dopiero po jakichś 2,5 godz. wycierania butów o nowotarskie chodniki. Pomyślałem sobie, jak bardzo trafne jest stwierdzenie, że „kto nie ma w głowie, ten ma w nogach”...

Szlak na Turbacz jest wzorcowo przedeptany w śniegu, którego ilość mogłaby sprawić kłopot na podejściu, gdyby nie ci wszyscy, którzy wchodzili tam przede mną. Pod szczytem ścieżka zrobiła się szeroka na metr i równiutka, jakby ktoś ten śnieg ubijał walcem. Nie powiem, ucieszyła mnie ta gładka droga, bo nie często coś takiego spotyka się zimą. Po chwili usłyszałem dźwięk silnika i wszystko było jasne – to ludzie na skuterach usłużnie wygładzają trasę umęczonym turystom. Chłopaki przejeżdżając powoli koło mnie pomachali przyjaźnie ręką i oddalili się w kierunku Turbacza. Miły gest, bo wcześniej spotkani turyści piesi jakoś nie mieli ochoty do zdawkowego wypowiedzenia „cześć”.

W schronisku tylko parę osób, za oknem szczyty Tatr, na których rozścieliła się mgła, a przede mną ostatni posiłek w miłym ciepełku ogrzewanego pomieszczenia. Wrzątek płatny, ale w ciekawy sposób – 1 litr 1,50 zł, a 3/4 litra 0,80 zł (nie wiem, jak ta pani w okienku to przeliczyła).

Na ścieżki w głąb Gorców skutery niestety się już nie zapuściły, więc tempo mego marszu po nieprzedeptanym szlaku znacząco spadło i wiele wskazywało na to, że dzisiaj lepiej już nie będzie – nie dość, że czeka mnie wędrówka pod górkę, to jeszcze im dalej w las, tym więcej… śniegu. Przełęcz Borek osiągnąłem już po zmierzchu, a pozostało mi jeszcze wejście na Kudłoń oraz nieco zejścia do planowanego miejsca noclegu. Nie chciałem myśleć czy to oznaczało dużo czy mało?

Po jakimś czasie do kompletu utrudnień dołączyły świeże wiatrołomy, które trzeba było obchodzić kopiąc się niejednokrotnie w bardzo głębokim śniegu. Niemniej mimo tych niedogodności, jakoś posuwałem się do przodu. Może i wolniej, ale z każdym krokiem cel stawał się coraz bliższy. Widoczność nie była najgorsza, więc klimat samotnej wędrówki ubarwiały światełka z odległych miejscowości w dolinach oraz księżyc, który od czasu do czasu pojawiał się zza chmur. Pięknie było... Myślami już byłem w miejscu noclegu, już rozkoszowałem się smakiem nieodległego posiłku.

W kopule szczytowej Kudłonia powalone świerki leżały tak gęsto obok siebie, że nie było jak przez nie przejść – ani wysoko ponad nimi, ani tym bardziej pod pniami i gałęziami. Szlak gdzieś zaginął w tym wiatrołomie, śniegu całkiem sporo, a do domu daleko. Będąc w środku drzewnego labiryntu zauważam, że nie tak miało być – już od dawna powinienem siedzieć w szałasie i jeść kolację przy ognisku, a nie zmagać się z przyrodą. Koszmar! Po długiej walce „z wiatrakami” odpuszczam właściwy azymut pod górę i udaję się w dół, aby najprostszym sposobem wyjść z tego kłębowiska i znaleźć się w normalnym lesie z rosnącymi drzewami.

Znalazłem się gdzieś na południowym zboczu poza wiatrołomem i poza szlakiem. Łażąc tak w poszukiwaniu mojej ścieżki, koło godziny 19.00, ku mej wielkiej radości :) dotarłem do rozległej polany. Tak, to była ta właściwa polana z szałasem. Znów w myślach widziałem siebie przy ognisku, czułem smak potrawy, już poczułem lekkość i ulgę w ramionach i nogach... już widziałem siebie zasypiającego w ciepłym śpiworze, już podchodziłem do drewnianej konstrukcji, już popycham drzwi, aby wejść do środka... ale drzwi uparte, ani drgną, zaświecam czołówką – na drzwiach kłódka !!!

„Pięknie” – myślę, pozostało zatem tylko pocałować klamkę i dalej przemierzać gorczańskie szlaki w poszukiwaniu kolejnego schronienia. Dziś byłem uparty – mimo, że miałem ze sobą namiot, tę noc chciałem przespać pod drewnianym dachem. Z mapy wynikało, że jakieś 45 min dalej jest kolejny porządny szałas.

Po godzinie byłem na miejscu – tym razem wszystko było OK. Budynek okazał się być lepszy niż mogłem tego oczekiwać. Później jeszcze długo w czasie wyjazdu wspominałem czas w nim spędzony.




Dzień 2 (poniedziałek)

27.XII.2004 r.

Wstałem wypoczęty o 7 rano i od razu wybiegłem na zewnątrz uświadamiając sobie, że niepotrzebnie wieczorem piłem tak dużo herbaty... Na niebie widać było zbliżający się wschód słońca, bo chmury mieniły się różnymi odcieniami czerwieni i różu. Zapowiadał się piękny dzień. Wszedłem do środka szałasu i z radością zabrałem się za przygotowywanie śniadania.

W momencie opuszczania mego miejsca noclegu czar poranka prysł – niebo się zachmurzyło i raczej nie wyglądało za ciekawie zwłaszcza, że temperatura była dodatnia. Czekała mnie dziś wędrówka po mokrym śniegu i bez rozległych widoków.

W południe ponownie znalazłem się na przełęczy Borek, skąd zamierzałem wejść czarnym szlakiem na Jaworzynę. Niestety, jakiś (delikatnie mówiąc) „dzięcioł” zamalował ślady szlaku, co nie ułatwiło mi wejścia. Mimo tego, pełen zapału i na azymut, ruszyłem ku górze licząc na szybkie przejście tego krótkiego odcinka (tak wynikało z mapy). Nic z tego; śnieg po kolana (najgorszy z możliwych – przemarznięty z wierzchu, a mokry pod spodem), wiatrołomy i czasami gęsta roślinność sprawiły, że takiej wędrówki zaznawałem aż przez trzy godziny.

W końcu zmęczony docieram na grzbiet, gdzie spodziewałem się natrafić na zielony szlak ku Jaworzynie Kamienickiej. Po wielokrotnym schodzeniu, podchodzeniu, szukaniu itd. stwierdzam, że na mapie musi być jakiś błąd, więc „olewam” szlak i kierując się przyrządami nawigacyjnymi ruszam przez las ku szczytowi. W międzyczasie rozpadał się deszcz, zupełnie mocząc moje ubranie i plecak.

Niby do przebycia miałem taki krótki odcinek, ale dopiero pod wieczór znalazłem się przy kapliczce Bulandy. Jedyny widok, jaki mogłem stąd podziwiać to gęsty, padający śnieg i wszechogarniająca biel. Cieszyło mnie to, albowiem spodziewałem się raczej deszczu.

W trakcie nocnej wędrówki ku Polanie Przysłop, skąd miałem zejść do Ochotnicy przez Hawiarską Kolibę, zrobiło się mglisto, a opad białych płatków przeszedł w opad szarej wody i zaczęło wiać – generalnie było „tak, jak tygrysy lubią najbardziej”. Ale czy ja byłem tygrysem?

Na wspomnianej polanie nastąpił mały problem ze znalezieniem wejścia szlaku w las, albowiem gęsta mgła nie pozwalała na sensowne oświetlenie terenu, więc właściwie szło się po omacku. „Trzeba ufać intuicji” – pomyślałem i dziarsko ruszyłem w kierunku, który wydawał się jedynie słuszny. Byłem pewien, że zaraz na skraju łąki zobaczę na drzewie żółty ślad oznakowania szlaku.

Straciłem dużo czasu i sił zanim zrozumiałem, że tym razem intuicja mnie nigdzie nie zawiedzie. Musiałem wybrać czy bardziej zależy mi na dalszej wędrówce do Ochotnicy czy na noclegu tutaj w namiocie. Drugi wariant zakładał poddanie się, a to nie jest gra, którą lubię. Wróciłem więc na górę polany i ponownie ruszyłem w dół, ale tym razem w kierunku wyznaczonego azymutu. W międzyczasie wpadłem na genialny w swej prostocie pomysł, aby czołówkę włożyć na nogę, aby była jak najbliżej ziemi i działała jak reflektor przeciwmgielny. Po przebyciu ok. 300 m, nieco zdziwiony, natrafiłem idealnie w wejście szlaku w las. Wiedziałem, że najgorsze mam już dzisiaj za sobą…

Jeszcze przed Hawiarską Kolibą niebo się rozpogodziło i wyjrzał księżyc będący w pełni – po prostu bomba – takie widoki !!! Gdzieś po drodze, korzystając z zadaszenia przy szałasie, ugotowałem syty posiłek, bo jakoś przeczuwałem, że tak prędko ten dzień się nie zakończy.

Około godz. 20.00 spotkałem dwójkę zaopatrzeniowców pobliskiego schroniska. Jak im powiedziałem skąd idę, to zauważyli, że przebyłem kawał drogi, ale jak im powiedziałem dokąd planuję dotrzeć, to nie mieli więcej pytań... Nawet mnie ta reakcja nie zastanowiła, bo jakoś tak namacalnie wierzyłem, że dotarcie stąd na szczyt Lubania jest tylko kwestią czasu i nie jest nie wiadomo czym. Ot, przejść przez wioskę, a potem szlakiem do góry.

Wędrówka przez Ochotnicę ku miejscu odejściu szlaku na Lubań miała zająć tylko chwilę. Niestety, ta chwila ciągnęła się w nieskończoność, jak gumka od majtek... Straciłem wiarę w sens mego zamiaru i tylko atrakcyjność niektórych dekoracji świątecznych przy domach ubarwiała tę mękę nocnych zmagań z, jak się potem dowiedziałem, jedną z najdłuższych miejscowości w Polsce.

Szedłem już dobre dwie i pół godziny asfaltem, aż w końcu znalazłem się przy kościele, przy którym szlak niebieski skręcał w kierunku szczytu Lubania. Było mi wszystko jedno czy tam dojdę, byle być jak najdalej od tej miejscowości i mieć w zasięgu jakiś śnieg na stopienie i ugotowanie wody. Z moich kalkulacji wyszło, że mniej więcej ok. 3.00 nad ranem powinienem być na Lubaniu. Wydało się to tak bezsensowne, że gdy doszedłem na wysokość zalegania śniegu, zacząłem rozglądać się za miejscem pod namiot.

Będąc już całkiem wysoko, ok. godz. 23.20 zauważyłem w mroku jakiś taki znajomy kształt, ale pomyślałem, że to tylko przewidzenia od tego zmęczenia. Na szczęście szałas był realną rzeczywistością. Może nie był to luksusowy budynek, ale nic mi więcej do szczęścia nie było potrzeba. Szczeliny zasłoniłem folią NRC, wypiłem herbatę i już po północy mogłem dać ukojenie mym obolały nogom.




Dzień 3 (wtorek)

28.XII.2004 r.

Rano, o godz. 7.00, wstawałem jakbym schodził z łoża tortur – wszystko mnie bolało, a stawy były jakieś nieruchliwe. Na zewnątrz był silny wiatr i widoczność do d..y. Znów kolejny dzień bez słońca... Na Lubań szedłem, jak na skazanie. Po drodze odszukałem wychwalany na forum szałas z piecem, gdzie planowałem przesuszyć nieco buty i ubranie. Po dotarciu do niego pozostało mi tylko "pocałować klamkę" i iść dalej. Chatka wyglądała porządnie, ale co z tego, gdy zamknięta...

Na Lubaniu była piękna zima – świerki pokryte szadzią, lekka mgła dodająca nieco tajemniczości miejscu, no i wiatr... Było południe, więc w wiacie postanowiłem zjeść posiłek, aby móc odzyskać siły i chęci do dalszej drogi zwłaszcza, że przede mną był długi odcinek w dół, do miejscowości Rzeka. Na Lubaniu spotkałem też dwóch turystów w gumowcach – trochę im zazdrościłem, bo pewnie mieli sucho w tych wodoszczelnych butach.

Szlak na dół był przedeptany, ale to nie miało większego znaczenia, albowiem w trakcie zejścia śniegu było coraz mniej, aż w końcu pojawiły się szare klimaty jesienne z poszyciem pokrytym brunatnymi liśćmi. W takim otoczeniu dotarłem do miejscowości w dolinie, w momencie, gdy zaczynało się ściemniać.

Ku Jaworzynce w Beskidzie Sądeckim przyszło mi iść już po zmroku. Z wielu widokowych polan zachwycałem się światełkami miejscowości leżących w dole i patrząc na nie wiedziałem, że jednak jest sens w tym co tutaj robię... Po drodze zza chmur wyszedł księżyc i było tak pięknie, jak mało kiedy.

Z Jaworzynki skierowałem się na Dzwonkówkę wciąż zachwycając się urokami nocy. Bukowy las w świetle księżyca zimą, to niezapomniane przeżycie... Tym razem postanowiłem, że będę szedł maksymalnie do godz. 19.00, a później zacznę rozglądać się za noclegiem. Jednak było tak niesamowicie klimatycznie, że pozwoliłem sobie na dłuższy marsz. Gdzieś na polanie przed Dzwonkówką ugotowałem wodę ze śniegu, bo męczyło mnie pragnienie. Pomyślałem sobie, że skoro jest tak fajnie, to pójdę aż pod Skałkę w rejonie Przehyby. Na szczęście plan mój padł w momencie, gdy za Dzwonkówką zgubiłem szlak i nie miałem już ochoty na jego szukanie w ciemnościach. Spojrzałem na zegarek – była już 20:45. Zwaliłem plecak na ziemię i tak, jak stałem postanowiłem, że tu śpię i koniec. Zapowiadała się miła, niezbyt mroźna noc.

Szybko rozstawiłem jednopowłokowy namiot z supermarketu, którego niepodważalną zaletą była niska cena i waga. Od czasu, kiedy na grani w Tatrach, w dość ciężkich warunkach atmosferycznych, jakieś zwierzę rozszarpało mi w nocy (inny) namiot i zmusiło do rychłego zejścia po ciemku w doliny, mam schizy co do takiego spania – każdy szmer wydaje się mi podejrzany i wtedy oczekuję w głębokiej ciszy nagłego dźwięku rozrywanego płótna namiotu i wdzierającego się do środka śniegu, zimna i wiatru... Tym razem musiałem uwierzyć, że tamto zdarzenie było tylko jednorazowym pechowym przypadkiem.

W nocy zaczął padać śnieg i słychać było co jakiś czas szum osuwających się płatów śniegu.




Dzień 4 (środa)

29.XII.2004 r.

Żadne zwierzę w nocy nie przyszło, aby mnie niepokoić podczas snu, więc wypoczęty wstałem wcześnie, bo o 6.00 rano. Tego dnia miałem długi odcinek do przejścia – trzeba było w końcu nadrobić zaległości z poprzednich dni. Nie wiem, jak w domu układałem plan mojej wędrówki, ale chyba zbyt łatwo przychodzi mi liczenie kilometrów na mapie w porównaniu do tych przebytych potem w terenie.

Jeszcze było ciemno, gdy z namiotu wyszedłem zrobić dziurkę w śniegu. Zza drzew świecił cudownie księżyc otoczony aureolą, a gdzieś na wschodzie niebo zabarwiało się na kolor pomarańczowy. Pomyślałem, że wreszcie doczekałem się pięknego dnia pogody i z Przehyby będę miał widoki na Tatry. Kiedy po śniadaniu ponownie wyjrzałem z namiotu, wszelkie nadzieje na panoramki utonęły w morzu mgieł, które nagle otoczyły cały las.

„Nie czerń, lecz szarość wszędzie...” – takie widoki towarzyszyły mi do Przehyby. W pobliżu schroniska natknąłem się na duży namiot rozbity w lesie – ktoś długo spał, bo było już po godz. 11.00. W schronisku kilka osób, generalnie pustki. Zamówiłem coś na ząb, aby w końcu odpocząć od jedzenia, jakie nosiłem w plecaku. Mogłem też wreszcie umyć się, co prawda w zimnej wodzie, ale co tam.

Szybko zszedłem z Przehyby do Rytra szlakiem przez dolinę Roztoki i skierowałem się na stację PKP, aby przejechać pociągiem do Piwnicznej Zdroju, skąd planowałem dalszy marsz na Halę Pisaną, gdzie miałem zamiar spać w namiocie.

I znów przyszło mi iść do góry po nocy, bo z Piwnicznej wyruszyłem ok. godz. 16.30. Długo szedłem bez czołówki, albowiem wzrok miałem już całkiem dobrze oswojony do patrzenia w ciemności. Na odkrytym grzbiecie było zimno, wietrznie i nieprzyjemnie – aż nie chciało się iść wyżej – wzrok tęsknie spoglądał ku światełkom miejscowości i ciepłym domom. Tym razem księżyca nie było, co jeszcze bardziej potęgowało grozę nocy.

Na jednym z postojów usiadłem oparty o drzewo i patrząc bez celu przed siebie pomyślałem, jak to fajnie by było, jakbym mógł teraz siedzieć sobie w saunie i nie przejmować się tym, co mnie jeszcze dziś czeka. Tą wędrówką, rozbijaniem namiotu, gotowaniem na mrozie, a potem spaniem w szczelnie zakapturzonym śpiworze…

Jeszcze przed Halą Pisaną, na jednej z polan dostrzegłem szałas stojący przy szlaku – niestety, był zniszczony. Niemniej ten budynek odezwał moją tęsknotę za noclegiem lepszym niż w namiocie, więc zrzuciłem plecak i zacząłem chodzić po dużej łące w poszukiwaniu innych szałasów, które według mapy powinny się tu znajdować. No i znalazłem – nie był to luksus, ale dach miał. Drzwi też były.

Silny podmuch zimnego wiatru jednoznacznie dał mi do zrozumienia, że nie ma co wybrzydzać – tu zostałem na nocleg. Woda płynęła w pobliżu, więc odpadało mozolne topienie śniegu, zaś siano wewnątrz pomieszczenia gwarantowało miękkie legowisko. Wiatr wdzierał się do środka przez wiele szczelin, ale i tak było całkiem przytulnie. Po sytym posiłku, jeszcze przed godz. 22.00 ułożyłem się do snu. Tym razem zupełnie spokojnego, bo zwierz nie miał wstępu do mojej noclegowni.




Dzień 5 (czwartek)

30.XII.2004 r.

Obudziłem się o 6 rano, ale tak dobrze mi było w śpiworze, że wstałem dopiero po godzinie siódmej. Na zewnątrz padał deszcz... No to ładnie – pomyślałem – ostatni dzień wędrówki zapowiadał się całkiem ciekawie. Sprawdziłem termometr, a na nim -2 °C. Coś mi nie grało – przecież powinien padać śnieg...

Po kwadransie marszu byłem oblepiony skorupą lodu. Wszystko dookoła było oblane lodem, który tworzył się z zamarzającego deszczu. Mgła zgęstniała do takiego stopnia, że widać było tylko najbliższe otoczenie. Na Hali Pisanej było dużo śniegu, ale na szczęście szlak był solidnie przedeptany, więc torowanie odpadało.

W szarości i nicości dotarłem na Halę Łabowską, gdzie w schronisku siedziało trochę niemieckojęzycznych turystów oraz paru naszych. Generalnie klimacik bardzo swojski i przyjemny. Spodobało mi się tu – wrzątek za darmo, w łazience ciepła woda nie tylko dla zameldowanych, miejsce do gotowania własnego posiłku, nie gdzieś w piwnicy, ale tuż przy głównej jadalni, cisza, spokój, po prostu git. Upichciłem sobie jakieś żarełko z kiełbasą i tak sobie pomyślałem, że fajne chłopaki prowadzą ten schron – Bob Marley na ścianie, jakieś plakaty uświadamiające o szanowaniu zwierząt, segregacja śmieci – ekologia na całego... Pięknie, ładnie, ale przyszedł czas aby opuścić to miłe miejsce i zmierzać dalej...

W okolicach Runka wąziutka ścieżka w śniegu znów zmieniła się w szeroko wydeptaną drogę. Pojawili się znów ludzie i stało się jakoś tak mniej pusto. Czasami przejeżdżały skuterki, co gwarantowało luksusową ścieżkę w śniegu aż do szczytu Jaworzyny Krynickiej. Widoczność przez cały czas wędrówki miałem ograniczoną przez mgłę, co stało się dla mnie po tych kilku dniach tak normalne, że słońce byłoby czymś nie na miejscu...

W schronisku na Jaworzynie Krynickiej było bardzo ładnie i świątecznie. Pusto, cicho, na stołach obrusy, jakieś kwiatki – jak gdzieś za granicą... Podobało mi się to, że potrafią tu pogodzić luksus potrzebny wymagającym klientom z miłym traktowaniem kogoś, kto weźmie tylko wrzątek i przyrządzi swoje jedzenie. Koło godz. 17.00 musiałem opuścić to miłe miejsce, bo trzeba było zdążyć na pociąg powrotny w Krynicy.

Po drodze odwiedziłem jeszcze szczyt Jaworzyny, który zmienił się bardzo w porównaniu do tego, co pamiętam z przed 10 lat. Teraz rządzą tu narciarze i sprzedawcy hot-dogów. Zastanawiałem się czy nie zjechać tą nową gondolką, ale za szybko znalazłbym się na dole i później nie miałbym co robić do czasu odjazdu pociągu. Tak więc czerwonym szlakiem, wśród zjeżdżającej młodzieży, podążałem w dół drogą oświetloną latarniami ustawionymi wzdłuż stoku narciarskiego. Po drodze podziwiałem pięknie rozświetloną Krynicę oraz zostawioną za sobą Jaworzynę Krynicką.




Epilog

W Krynicy, o dziwo, był śnieg, choć w innych miejscowościach, które mijałem nie było go. W mieście co jakiś czas wybuchały petardy przednoworoczne. Wszedłem do podstawionego pociągu, który był zupełnie pusty – nikt oprócz mnie nie chce (nie musi) jeszcze opuszczać gór. W czasie jazdy zauważyłem, że znów świeci księżyc – niby ten sam, co kilka dni wcześniej, a jakiś inny – świeci już dla kogoś innego...

styczeń 2005 r.