Sjesta

Zbliża się południe, a wraz z nim robi się coraz cieplej. Nie odczuwamy tego – jazda samochodem z otwartymi oknami chłodzi wyśmienicie. Spieszymy się, lecz jak na złość kręta górska droga nie pozwala rozwinąć prędkości. Chcemy dotrzeć do Arco jeszcze przed godziną 12.00, aby dokonać tanich zakupów sprzętu.

Postój. W miasteczku zadziwiająco pusto. Rozpalone słońcem powietrze przyprawia o zawrót głowy. Ciężko oddychać, ciężko iść, nic się nie chce robić... ech ta gorąca Italia. Właśnie zaczęła się sjesta. Sprzedawca wciąż otwartego, dużego sklepu wspinaczkowego jest nieugięty – niczego nam teraz nie sprzeda. „Ale my z Polski, 1300 km drogi, zrobimy duże zakupy, specjalnie przyjechaliśmy właśnie tutaj…”. Nic z tego – zaprasza nas o 16.00, gdy sklep będzie znów otwarty. Ale czekać nie będziemy. Jeszcze dziś chcemy ujrzeć lodowce spływające spod Gran Paradiso.


Droga na zachód

Werona, Mediolan, Novara, jeszcze trochę jazdy i już widać wysokie szczyty Alp wokół potężnej doliny Aosty. W Villeneuve, położonej pomiędzy Aostą, a Courmayeur, zjeżdżamy z autostrady i kierujemy się na wioskę Introd, skąd przez około 20 km pniemy się 1000 m do góry wąską doliną Val Savarenche. Znajdujemy się w Parku Narodowym Gran Paradiso, o czym dobitnie świadczą często mijane przez nas samochody strażników parkowych. Im wyżej, tym mniej słońca, a więcej chmur. Wreszcie przed nami tylko góry we mgle – koniec drogi i koniec podróży.

Wczesnym wieczorem jesteśmy w Pont – małej osadzie leżącej w pięknym otoczeniu smukłych trzytysięczników. Znajduje się tu duży parking, niemały kemping, sklepik i knajpa. I jeszcze jedno – to tu, na wysokości 1960 m, zaczyna się początek szlaku wiodącego na najwyższy szczyt Alp Graickich, jedyny czterotysięcznik znajdujący się w całości na terenie Włoch – Gran Paradiso (4061 m).

Wysiadamy z rozgrzanego słońcem samochodu, a tu jakby ktoś wylał na nas kubeł zimnej wody, wrzucił na śnieg, zamknął w zamrażarce i włączył w nas program drżenia. Ależ tu zimno! Gdzież podziały się te upały! Lato? Ach, żeby tak móc przywrócić choć trochę ciepła z godzin popołudniowych!

Zmarznięci, stojąc na przejmującym zimnym wietrze, zaczynamy dostrzegać kolejne minusy tego miejsca: ogromną ilość samochodów i tłum ludzi przebywających na kempingu. Wszystko to decyduje, że postanawiamy wrócić około 3 km w dół doliny Val Savarenche na inne pole namiotowe, które mijaliśmy jadąc do góry.

Camping „Gran Paradiso” zlokalizowany w miejscu o nazwie Plan de la Passe (1820 m) od razu przypada nam do gustu – cisza, kameralne otoczenie lasu, niedużo ludzi i zdecydowanie cieplej niż w Pont. Po wielu wcześniejszych dniach pobytu w górach Italii wreszcie można się umyć w ciepłej wodzie i po prostu odpocząć.


Na szlak ruszyć czas

Rano bez pośpiechu jemy śniadanie oraz pakujemy plecaki na 2 dni. Niestety nie są one lekkie, gdyż zabieramy ze sobą sprzęt potrzebny do bezpiecznego przejścia lodowca. Do tego dochodzi namiot, jedzenie oraz ciepłe ubranie, które na razie nie jest potrzebne.

W godzinach południowych znów jesteśmy w Pont. Teraz, gdy świeci słońce wszystko wygląda inaczej niż wczoraj. Za nami, na północy, widać szczyty Grand Nomenon (3400 m) i La Grivola (3969 m), zaś przed nami sięgają chmur Denti del Broglio (3454 m), Becca di Monciair (3544 m) oraz Ciarforon (3642 m). Ten ostatni będzie nam już towarzyszył przez cały dzisiejszy dzień.

Zostawiamy samochód na bezpłatnym parkingu i ruszamy w kierunku schroniska Vittorio Emanuele II (2732 m). Przechodząc obok punktu informacji turystycznej dostrzegamy wyraźny, podany w kilku językach komunikat, że osobom nie posiadającym rezerwacji w schronisku nie będzie udzielany nocleg. Na szczęście nas to nie dotyczy, więc nie zatrzymując się, idziemy dalej szutrową drogą w górę potoku Savara. Po kilkunastu minutach docieramy do modrzewiowego lasu, gdzie ścieżka staje się węższa i bardziej stroma. Mimo cienia jest bardzo gorąco. Aż nie chce się myśleć co będzie, gdy zaczniemy pokonywać nasłonecznione, strome zbocze ponad lasem.

Zapowiada się piękne popołudnie. Chmury powoli odsłaniają wierzchołki otaczających nas gór, a słońce razi w oczy tak, jak tłum ludzi na szlaku. Ledwie minie nas jedna grupa schodzących, za nią nadchodzi następna. Za nami sznureczek ludzi, przed nami sznureczek ludzi i tak ciągnie pociąg bez końca. Co chwila na uśmiech odpowiadamy uśmiechem i witamy się radośnie: „bongiorno”, „bongiorno”, a czasami „ciao”, „ciao” i znów „bongiorno”… ile można. Gdzie ta romantyczna przygoda: góry, wiatr we włosach, ta cisza, pustka… „Ciao”, „ciao”, „bongiorno”…

Coraz większy upał, pot zalewa oczy, a plecak jakby cięższy. Za kolejnym zakosem pojawia się następny zakos, za kolejnym wzniesieniem widać kolejne... Po około 2 godzinach od wyjścia teren wreszcie staje się bardziej połogi. Po lewej widać soczyście zielone, trawiaste hale zachęcające do odpoczynku, a po prawej ponownie wyłania się Ciarforon (3642 m). Jeszcze kilkadziesiąt minut marszu i już widać w oddali charakterystyczną bryłę Rif. Vittorio Emanuele II (2732 m).


Gdzie jest lodowiec?

Z ulgą zrzucamy plecaki i zalegamy przy uroczym jeziorku Lago di Moncorve, które znajduje się niedaleko schroniska. Przed nami piękna panorama, w której ponad piargami i lodowcami dominują ośnieżone szczyty Ciarforon (3642 m) oraz Becca di Monciair (3544 m). Nic dziwnego, że tak wielu turystów chce tu dotrzeć, aby ujrzeć te widoki.

Po odpoczynku zbieramy się i ruszamy dalej szlakiem prowadzącym w kierunku Gran Paradiso. Zaraz za schroniskiem wchodzimy w rozległe rumowisko dużych głazów, gdzie rozpoczyna się znakowana, nie zawsze ewidentna ścieżka wyprowadzająca na lodowiec. Jej śladem docieramy na morenę czołową, gdzie na wysokości około 2900 m znajdujemy kilka przygotowanych miejsc biwakowych, osłoniętych murkiem z kamieni. W jednym z nich decydujemy się pozostać na noc.

Mając jeszcze dużo czasu do zmierzchu postanawiamy zrobić mały rekonesans otoczenia, aby nad ranem nie błądzić w poszukiwaniu dalszej drogi na szczyt. Już po wstępnym rozeznaniu zauważamy, że przebieg trasy opisany w przewodniku oraz w relacjach internetowych zupełnie nie pasuje do tego, co widzimy w terenie. Przede wszystkim brakuje nam lodowca Gran Paradiso! Na jego poszukiwanie udaje się Waldek. Natomiast ja postanawiam wejść na morenę boczną, aby sprawdzić ścieżkę, która tam prowadzi. Osiągnięcie celu nie jest łatwe, gdyż dalszą drogę zagradza mi spory potok. Ryzykownie skaczę z głazu na głaz i w ten sposób przedostaję się na drugi brzeg.

Na grzbiecie moreny spotykam schodzących dwóch Włochów i pytam ich o drogę na szczyt. Wyglądają tak, jakby nic nie zrozumieli z tego, co powiedziałem. Coś do mnie mówią, ale też ich nie rozumiem. No to żeśmy sobie pogadali! Okazuje się, że ich znajomość angielskiego jest równie słaba jak moja. Przechodzę na międzynarodowy język ciała i zaczynam machać rękami niczym wiatrak – niewiele to pomaga oprócz tego, że zwróciłem na siebie uwagę Waldka. Zdesperowany wyciągam mapę i pokazując palcem linię trasy z przewodnika pytam: „Strada in Gran Paradiso?”. Włosi patrzą i mówią „No, no… danger”, po czym biorą mapę i palcem pokazują nie znaną mi, zupełnie inną drogę. Prowadzi ona grzbietem moreny, na której stoimy. Ręką pokazują stosowny kierunek mówiąc „It’s new strada in Gran Paradiso”. Zbawcy! – cieszę się. Grazie! Grazie!


Nocne udręki „alpinisty”

Wieści, jakie przynoszę do obozu pokrywają się z obserwacjami Waldka – na drodze, którą zamierzaliśmy iść mocno stopniał lodowiec i obecnie stała się ona niebezpieczna. Wobec tego, dokładnie studiowane przez nas wcześniej opisy wejścia są już nieaktualne i nie pozostaje nam nic innego, jak zdać się na własne doświadczenie.

Chociaż jeszcze widno, udajemy się na spoczynek. Przed wejściem do namiotu rozglądam się po niebie – pogoda na jutro murowana na 100 %. Żadnych chmur, pięknie świeci zachodzące słońce, a jego blask pokrywa czerwienią turnie masywu Gran Paradiso.

Długo nie mogę zasnąć zastanawiając się, czy uda się nam wejść. Wiem, że drugiej szansy nie będziemy mieli – jutro musimy wracać. Godziny wloką się niemiłosiernie, natłok myśli przewala się przez moją głowę. Już chciałbym wstać i pójść do góry, byleby tylko tak nie rozmyślać. Albo chociaż zasnąć na chwilę. A jak będzie mgła? Co wtedy? Jak znajdziemy drogę? Muszę się uspokoić. Przecież na pewno damy radę. Gran Paradiso to przecież jeden z najłatwiejszych czterotysięczników alpejskich, a tu umysł wariuje jak przed wymagającą drogą wspinaczkową. Patrzę na Waldka i Marzenkę – śpią sobie w najlepsze…

Nagle rozlega się potężny TRZASK. Huk. Wszyscy zrywamy się ze snu. W uszach dźwięczy. W pierwszej chwili nie wiemy co się dzieje. Gdzieś w dali słychać łoskot spadających kamieni. Po chwili dach namiotu rozświetla się i gaśnie. Kolejne uderzenie. Ziemia zadrżała. Burza. Krople deszczu zaczynają bębnić o tropik. Zrywa się wiatr. Patrzę na zegarek – jest 1.09. Na godzinę drugą mam ustawiony budzik. I co teraz? Próbuję zasnąć.

Coś dzwoni. Budzik. Słyszę krople deszczu. Gdzieś w dali echem odbija się od gór stłumiony grzmot. Wychodzę ze śpiwora i wyglądam na zewnątrz namiotu. Mokro. Nic nie widać. Mgła. Przekładamy pobudkę na później. Wreszcie udaje mi się porządnie zasnąć.

Budzę się i patrzę na zegarek – jest 4.37. Późno. Deszcz nie bębni, słychać tylko jakiś dziwny szum. Szybko ubieram się i rozsuwam suwak namiotu. Tak bardzo chciałbym ujrzeć gwiazdy pośród drogi mlecznej albo sierp księżyca nad postrzępioną granią... W ogóle coś ujrzeć. Zapalam czołówkę i nie mogę uwierzyć. W świetle rozbłyskują płatki śniegu. Nie wiem co robić. Ewidentna dupówa. Iść czy nie iść? A jeśli tak, to gdzie? Wracać na dół? Tak łatwo się poddać? A jeśli później, jak na złość, pogoda się poprawi? Chodzę po okolicy i zastanawiam się co dalej.

Raptem mgła się przerzedza i w oddali, na grzbiecie moreny, widzę kilka światełek przesuwających się do góry. Za nimi następne i następne. Wygląda to niesamowicie. A więc przewodnicy ze swoimi klientami nie zrezygnowali z wyjścia na Gran Paradiso. Pewnie wiedzą, że będzie pogoda. Pogoda? Waldek! Marzenko! Pobudka! Zbieramy się i idziemy na szczyt!


Droga na szczyt

Wyruszamy dość późno, bo około 6.00 rano. Na szczęście wcześniejsza aklimatyzacja na kilku trzytysięcznikach pozwala nam na rozwinięcie bardzo dobrego tempa. Dzięki temu, że jest już widno, nie mamy żadnych problemów z wyszukaniem drogi. Potok spływający z lodowca Gran Paradiso pokonujemy bez większych problemów, gdyż o tej porze płynie w nim jeszcze mało wody. Następnie moreną boczną dochodzimy do spiętrzenia skalnego, które z oddali wyglądało na trudne do pokonania, lecz z bliska okazuje się być łatwym dzięki nikłej ścieżce, sprytnie wyprowadzającej na ogromne, płytowo uwarstwione, skalne plateau. Stąd po śladach kamiennych kopczyków podążamy na wschód. Po drodze mamy imponujące widoki, choć nieco ograniczone przez sino-granatowe chmury, które osiadły na wierzchołkach gór.

W końcu dochodzimy do spękanego lodowca Laveciau. Tutaj, na wysokości około 3300 m, wszyscy robią postój, aby założyć raki i związać się liną. Odtąd trasa na szczyt wiedzie wyraźnie wydeptaną ścieżką w śniegu, sprytnie omijającą efektowne szczeliny, a czasami pokonującą je przez mostki śnieżne.

Monotonnie, co chwila wyprzedzając kolejne zespoły, podążamy do góry. Zatrzymujemy się dopiero przed spiętrzeniem śnieżnym, przy którym utworzył się spory zator. Wszyscy pokonują go bardzo wolno, dokładnie się przy tym asekurując. Czekając zauważam, że sporo wchodzących, to klienci prowadzeni przez przewodników. Niektórzy z nich są w nienajlepszej formie i pokonanie niewielkiej przeszkody stanowi dla nich ogromny wysiłek. Niektórzy polegają wyłącznie na swych opiekunach, jakby w górach byli po raz pierwszy.

Po sforsowaniu „ścianki” stajemy na śnieżnym plateau. Dochodzi tu stara droga, prowadząca przez lodowiec Gran Paradiso. Przed nami łagodnie wznoszące się śnieżne zbocze, na którym już nie widać szczelin. Choć przejrzystość powietrza nie była na tyle dobra, aby móc dostrzec Mont Blanc czy Matternhorn, to cieszymy się, że pogoda nam sprzyja. W wielu miejscach krążą chmury, ale na szczęście nad masywem Gran Paradiso jest błękitne niebo i świeci słonko.

Wreszcie zza grzbietu wyłania się skalna wysepka wierzchołka góry, na który zmierzamy. Poniżej, na śniegu dłuuugi sznurek… ludzi. Niczym mrówki, pracowicie, w szeregu, podążają do skalnego kopca.


Spotkanie z Madonną

Mimo wysokości około 4000 m nie odczuwamy jej skutków i jeszcze przed wejściem w skały kopuły szczytowej wyprzedzamy kilkanaście osób – dobra aklimatyzacja jednak ma sens. Wiedząc, że będziemy musieli czekać w kolejce, aby dostać się na szczyt, u stóp skał wkładamy cieplejsze rękawiczki i dodatkowo zabezpieczamy się przed silnym zimnym wiatrem. Chociaż termometr pokazuje tylko –5 ºC, to odczucie zimna mamy takie, jakby było co najmniej –15 ºC.

Przed nami pozostało jakieś 30 metrów w pionie najbardziej nerwowej i niebezpiecznej części trasy. Nawet nie dlatego, że wymaga uważnego wchodzenia eksponowaną granią, a czasami pokonania kilku miejsc o trudności I–II wg skali UIAA. Niebezpieczeństwo stanowią przede wszystkim ludzie o nieprzewidywalnych zachowaniach, rozpychający się na wąskiej perci, poganiający się, otępiali od wysokości, zmęczeni… Jedni chcą szybko wejść na szczyt, inni szybko stąd zejść. Plączą się liny, plączą się nogi, ogólny zgiełk jak na bazarze – cud, że nikt nie spada. Tylko biała Madonna, wieńcząca wierzchołek Gran Paradiso, stoi w skupieniu ze złożonymi rękami, jakby się modliła za szczęśliwy powrót tych wszystkich „zdobywców”.

Po przetrawersowaniu ścianki ubezpieczonej spitami (można wpiąć do nich karabinki, aby lepiej się przyasekurować), około godziny 9.00, stajemy przy Madonnie, na wierzchołku traktowanym jako szczyt Gran Paradiso (4061 m). Najwyższy, znacznie trudniejszy do osiągnięcia punkt masywu znajduje się nieco dalej, na kolejnej turni. Jednak zdecydowana większość osób swą wędrówkę kończy właśnie przy kapliczce. My też dochodzimy tylko tu, choć mieliśmy w planach zdobycie właściwego wierzchołka. Niestety, ogólna atmosfera panująca na szczycie odebrała nam chęć na dalsze przebywanie w tym miejscu.


Zejście

Po zejściu z grani z wielką ulgą stajemy na śniegu i szybko zapominamy o zgiełku psującym wrażenia z osiągnięcia celu. Uśmiechnięci, szybko schodzimy po nieco rozmiękłym już śniegu. Słońce przygrzewa na tyle mocno, że zdejmujemy kolejne warstwy ubrania. Niemal zbiegając wyprzedzamy kolejne zespoły schodzących, by w ciągu 40 minut pokonać 700 m przewyższenia. Znów stajemy na płytowo uwarstwionych skałach. Niemal w jednej chwili przeszliśmy od zimy do lata.

Siedzimy długo na rozpalonych kamieniach i cieszymy oczy widokiem lodowców wyraźnie odcinających się od ciemnych skał. Cudne panoramy i spokój tego miejsca sprawiają, że nie chce nam się schodzić na dół. Dopiero gdy pojawiają się kolejne grupy wracające ze szczytu, zbieramy się i ruszamy do miejsca biwaku. Nie spieszno nam – mamy przed sobą całe popołudnie. W ciszy przeżywamy jeszcze raz wrażenia z włoskich wakacji. Wiemy, że warto było tu przyjechać.

Na morenie czołowej lodowca Gran Paradiso upał. Ogarnięci lenistwem wylegujemy się na ciepłym piasku i zjadamy resztki pozostałego pożywienia. Opróżniam konserwę z mięsa, a puszkę z pozostawionym smalcem odstawiam na bok. Nie będziesz jadł tłuszczu? – pyta Waldek sięgając po Super Smaczne Ciastka w czekoladzie, które specjalnie na tę okazję otworzyła Marzenka. Podaję mu puszkę. Bierze ciastko i smaruje je grubą warstwą smalcu z mielonki. Zachwycając się nietypowym smakiem robi to samo z kolejnym i następnym. Hm…, czyżby wysokość 4000 metrów zrobiła aż takie spustoszenia w mózgu? Spóźniona choroba wysokościowa? Udar słoneczny? A może odwrotnie – wychłodzenie? Niedotlenienie??? Objawy mogą się nasilać, więc najwyższy czas, aby zacząć się zbierać i szybko wracać na dół…


kwiecień 2007 r.