Dzień pierwszy (sobota)

Miało być pięknie: kolorowe liście, polska złota jesień, ja + namiot + niczym nieskrępowana swawola trwająca 8 dni (4 dni w Sudetach Zachodnich i 4 dni w górach Kotliny Kłodzkiej).

Po nocnej podróży pociągiem byłem już zaaklimatyzowany do czekających mnie temperatur. Po raz trzeci w tym roku trafiłem na nieogrzewany skład w okresie, gdy powinni grzać – powoli zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Nie narzekałem – w przedziale nie było ujemnej temperatury, więc spać się jakoś dało, choć musiałem ubrać się we wszystko co ze sobą miałem...

W Szklarskiej Porębie Górnej 0 ºC, trochę śniegu, silny wiatr i już niestety mało liści na drzewach...

Bez większych problemów, po 15 minutach, złapałem stopa do Świeradowa Zdrój – zabrał mnie autobus wycieczki studenckiej Wydziału Weterynarii z Wrocławia. Nie ukrywam, że byłem im niezmiernie wdzięczny za podwiezienie, bo na PKS musiałbym czekać 3 godziny i wydać nieco grosiwa...

Wraz z wysokością, jaką musiałem pokonać aby dostać się na Stóg Izerski, zostawiłem za sobą resztki jesieni, a powitałem z pewną nieśmiałością biel zimy. Przy schronisku, silny, mroźny wiatr i kilka centymetrów śniegu, co dodawało uroku temu miejscu. W dali, w dolinach, widać po żółciach, że jesień jeszcze gdzieś jest...

W schronisku w miarę pusto, ale głośno – grupa przewodników czy innych działaczy turystycznych czyniła przy piwie więcej hałasu, niż niejedna wieloosobowa wycieczka szkolna. No ale, gdy udali się na wieżę widokową na Smreku, zrobiło się zupełnie cicho i jakoś nieswojo – wszyscy, którzy byli w schronisku mówili po niemiecku...

Na szczycie Stogu Izerskiego super pogoda, choć widoki trochę zamglone (zwłaszcza w kierunku Czech), no i wszędzie rewelacyjnie biało...

Szlak graniowy niemal bezludny i całkiem przyjemny. Na Wysokiej Kopie, z racji późnej pory, wyciągnąłem czołówkę i z niepokojem obserwowałem coraz czarniejsze chmury. Nadciągała niepogoda, którą przepowiadano w meteo przed wyjazdem. Póki co, widok z grani na rozświetlone miasteczka wokół Jeleniej Góry robił piękne wrażenie. Tak idąc, uświadomiłem sobie, że mogę mieć problemy z rozbiciem mego super lekkiego namiotu (1 kg całość), gdyż dotarło do mnie, że ziemia jest zmrożona na kamień, a konstrukcja tego domku była taka starodawna, czyli trójkątne wejście i tył, dwa ściano-dachy i dwa maszty. Jak wiadomo, bez przywiązania do czegokolwiek odciągów, taki namiot nie stanie... no ale, po co zawracać sobie głowę głupotami...

Koło 19-tej dotarłem do jakiegoś kamieniołomu, którego nie miałem zaznaczonego na mapie. Do tego straciłem szlak... Na tym całkowitym bezludziu, kamieniołom zrobił na mnie ogromne wrażenie z jego urządzeniami skrzypiącymi na wietrze. Klimat był niesamowity przy tych czarnych chmurach, piskach i skrzypieniu stali, wykopach... No i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, że przy takim kamieniołomie może być jakaś opuszczona buda, gdzie można by przekimać. Nie myliłem się. Nie dość, że znów znalazłem szlak, to ku mej radości trafiłem na wagon-budę robotników, której wejście było przywalone tylko kamieniem. No to byłem w domu... W środku trochę brudno, ale generalnie i tak lepsze to, niż źle rozbity namiot...

Szybko zadomowiłem się, ugotowałem obiado-kolację i przy temperaturze wewnątrz -4 ºC udałem się na spoczynek... Do snu kołysał szum wiatru i dźwięk wydawany przez potężne taśmociągi.


Dzień drugi (niedziela)

Rano ponownie doceniłem me szczęście, że trafiłem na to miejsce noclegowe, ponieważ sen miałem wyśmienity. Po wyjrzeniu przez okno, pierwsze co zobaczyłem, to niczym niezmącona biel po świeżym, kilkucentymetrowym opadzie oraz mgła. Więcej już nic nie zobaczyłem...

Po obfitym śniadaniu udałem się granią ku Szklarskiej Porębie Górnej. Po drodze niesamowite krajobrazy, i choć ograniczone mgłą, to jednak piękne. Szlaki puste, dlatego też pierwszych ludzi spotkałem dopiero w miasteczku. Przy dworcu PKP zauważyłem, że mój zegarek pokazuje inną godzinę niż ten, który tam wisiał. Coś mi kołatało po głowie, że jesienią miała być zmiana czasu, ale nie wiedziałem kiedy. W końcu jakiś dobry człowiek uświadomił mnie, że to nastąpiło akurat dzisiejszej nocy. A więc mam nieplanowaną godzinę do przodu – ucieszyłem się. Później stwierdziłem, że nic mi po tym, skoro do zmroku pozostawało tyle samo godzin, co przed zmianą czasu...

W Szklarskiej Porębie odwilż, temperatura bliska 0 ºC, opad śniegu... Byłem trochę głodny, więc poszedłem do sklepu, gdzie kupiłem bułkę i kiełbasę, po czym skierowałem się do parku, w którym przy jakichś skałkach, zrobiłem sobie drugie śniadanie. Długo nie mogłem rozkoszować się posiłkiem, gdyż zaczynałem drżeć z zimna... Ruszyłem ku Wodospadowi Kamieńczyka, przy którym było trochę ludzi. Wodospad nie prezentował się najlepiej, ponieważ w dużej części był zamarznięty.

Od momentu przekroczenia bramy wejściowej do Karkonoskiego Parku Narodowego, wszedłem w otchłań zimy – zastała mnie tu zadymka i opad śniegu. Im wyżej, tym go więcej tak, że czasami przeszkadzało to w efektywnym marszu ku schronisku na Hali Szrenickiej. Na miejscu byłem zupełnie biały i musiałem długo otrzepywać się ze śniegu aby nie zamienił się on później w wodę...

No i jak poprzednio, w schronisku pustki, jakieś pojedyncze osoby, wycieczka schodząca na dół, bo kończył się weekend... W ciepełku zjadłem co nieco i napiłem się na zapas. Podobał mi się ich system co do wrzątku - za darmo, za to kibel płatny, co na jedno wychodziło przy dłuższym pobycie... Wreszcie mogłem tu z grubsza umyć się – dla mnie był to duży PLUS tego miejsca.

Koło 15-tej ruszyłem dalej ku grani Karkonoszy. Szybko dotarłem do granicy z Czechami i w niczym niezmąconej wędrówce kontemplowałem otaczającą biel... mgły. O zmroku wyłonił się nagle potężny budynek stacji przekaźnikowej. Trochę to mnie zdziwiło, bo jakoś tak przywykłem, że idę i nic nie widać, a tu nagle taaaaki gmach... Tam zrobiło się na tyle ciemno, że wyjąłem czołówkę. Wszędzie pusto, wiatr wieje, termometr pokazuje – 5 ºC, a ja w śniegu po łydki. Gdyby nie tyczki, nie doszedłbym donikąd. Widoczność tak na około 30 metrów. No i w tej ciemności zaczęło się mi przypominać, że w takim głębokim śniegu też nie da się rozbić mego wspaniałego namiotu, bo szpilki w sypkim śniegu nie trzymają... tak więc szedłem dalej, bo co mi pozostało...

Po minięciu, od czeskiej strony, Wielkiego Szyszaka (bo szlak tamtędy był dobrze wytyczkowany i nieco przedeptany) zrobiło się na tyle późno, że zacząłem poważnie zastanawiać się nad tym, co by tu zrobić ze spaniem. Przychodziło mi na myśl jedno – wykorzystanie namiotu jako płachty biwakowej. Jednak ze względu na silny wiatr i zadymkę wiedziałem, że nie będzie to luksusowy nocleg i z łezką w oku wspominałem sobie ten wagon z kamieniołomu...

W końcu, ku memu zdziwieniu, z mgły wyłoniła się wiata odpoczynkowa. Po rozejrzeniu się i przeanalizowaniu wszelkich za i przeciw stwierdziłem, że znów mam farta. Zdecydowałem, że zostaję tu na noc...

Od razu zrobiłem obiado-kolację, po czym przygotowałem legowisko na zestawionych ławach... Wiatr sobie hulał, śnieg sypał, a w środku było zacisznie i przyjemnie...


Dzień trzeci (poniedziałek)

Sen miałem dobry tak do 3-ciej nad ranem, kiedy to katar zaczął mi uniemożliwiać normalne oddychanie i stawał się męczący. Miałem obawy co do powrotu mego przeziębienia sprzed wyjazdu.

O 6.00 widoki wciąż były ograniczone przez mgłę. Termometr pokazywał -4 ºC... Po obfitym śniadaniu i uporządkowaniu wiaty, gdy miałem już ruszać w dalszą drogę, nagle mgły rozstąpiły się i... świat stał się cudowny... Teraz wiedziałem po co tu przyjechałem i po co znoszę trudy spartańskich noclegów... Dalsza wędrówka, to już tylko przyjemność. Wokół zima, słońce, pustki i jakieś skałki na horyzoncie...

W schronisku Odrodzenie byłem sam i miałem całą świetlicę dla siebie. Co by nie mówić o tym obiekcie, to miał wiele plusów, jak choćby gorące kaloryfery, no i ciepłą wodę w prysznicu... Po tej skromnej, a jakże istotnej odnowie biologicznej ruszyłem dalej. Nawet śpiwór puchowy zdążyłem całkowicie wysuszyć na kaloryferach.

Później zrobiło się trochę ludniej na szlakach, ale tak dziwnie – wszyscy spotkani ludzie mówili po czesku... W ciągu dnia widoczki coraz piękniejsze, mgieł coraz mniej, a w słońcu było powyżej zera stopni, więc można było w co ładniejszych miejscach dłużej posiedzieć.

Posiłek chciałem zjeść w schronisku na przełęczy pod Snieżką – niestety było ono nieczynne ku zdziwieniu nie tylko moim. Zbliżała się godzina 15-ta, byłem już głodny, więc bez zwłoki skierowałem się ku najwyższemu szczytowi Karkonoszy. Akurat w czasie marszu był on w większości we mgle. Czasami tylko pokazywały się piękne widoczki. W "spodku" na Śnieżce pusto. W bufecie zimnej wody nie dają, wrzątek tak drogi, że aż boli, więc nie pozostało mi nic innego, jak zabrać się za topienie śniegu. Najedzony i wygrzany udałem się w dalszą drogę, ale za nim to nastąpiło, obejrzałem sobie zachód słońca i niesamowite widoki, jakie pokazały się ze szczytu. Mgły były znacznie poniżej, a z nich wystawały tylko grzbiety gór w kolorze czerwieni.

Po spektaklu, kroki me skierowałem ku przełęczy Okraj. Zanim ruszyłem, sprawdziłem termometr, bo jakoś tak niepokojąco śnieg mi skrzypiał pod butami. No tak... było -10 ºC. No i z rozrzewnieniem przypomniałem sobie, że przecież miało być tak jesiennie, cieplutko i kolorowo... Na szczęście zimę też lubię...

Znów zanurzyłem się we mgle. Dopiero po jakimś czasie przejrzystość powietrza znów poprawiła się i pięknie było widać światełka położonych w dolinach miejscowości. Sądziłem, że im niżej będę schodził, to tym bardziej będzie ciepło, ale nic z tego – termometr był uparty i wciąż pokazywał -7 ºC.

Koło 19.30 wyszedłem na szosę na przełęczy Okraj. Z drogowskazu zorientowałem się, że jest tam jakieś schronisko. Informacja ta ucieszyła mnie – pomyślałem sobie, że jak nabiorę tam wrzątku do termosu, to nie będę tracił czasu na topienie lichego śniegu (było go jakieś 2-3 cm). Pan, który otworzył drzwi do schroniska, okazał się niezmiernie zaskoczony i zdziwiony moją obecnością. Trochę zrobiło mi się głupio, że tak po nocy zaburzam spokój tej sennej osady i jej mieszkańców. Wrzątku nie dało się załatwić, no ale nie było źle - za to dostałem za darmo pełne dwa litry zimnej wody z kranu. Od razu zrobiło mi się raźniej, bo byłem już trochę głodny, a woda dawała szanse na szybszy posiłek...

Szosą udałem się w dół ku zaznaczonemu na mapie parkingowi, na którym miała być ponoć jakaś wiata. Po 20-tej dotarłem do ładnie położonego parkingu w lesie. Wiata rzeczywiście tam była. Taka nasza, Polska, swojska – równiutko i skutecznie zamieniona w kibel... Żeby choć mały skrawek wolnej, bądź co bądź nie małej przestrzeni zadaszonej był czysty... Nic z tego, wszyscy użytkownicy wiaty zadbali o to aby nie było tam czystego miejsca pod moją karimatę...

Poszedłem wzdłuż szlaku dalej, po przyprószonej śniegiem gruntowej drodze. Widać było, że od czasu ostatniego opadu (czyli od kilku dni) nikt tamtędy nie jeździł. Obok drogi, na płaskiej trawce przy lesie, rozbiłem po raz pierwszy na tym wyjeździe namiot. Wreszcie na coś się przydał. Na szczęście ziemia nie była zmrożona i dało się włożyć w nią szpilki... Posiłek musiałem jeść szybko, bo zamarzał... Noc była piękna, rozgwieżdżona i bezwietrzna. Zapowiadało to srogi mróz.


Dzień czwarty (wtorek)

I wszystko byłoby pięknie gdyby znów nie ten katar – tym razem był jeszcze bardziej dokuczliwy, a szkoda, bo miałem szansę na porządne wyspanie się – było cicho i ciepło (w śpiworze).

Rano ok. 6.00 termometr pokazywał -8,5 ºC. Zimno, ale za to, jaki piękny dzień się zapowiadał – czyste niebo i dobra widoczność. Ze względu na temperaturę, śniadanie zjadłem siedząc w śpiworze. Jak zwykle, było to pół kaszki mleczno ryżowej + pół opakowania płatków Nestle z miodem. Później, aby konfrontacja z chłodem poranka wypadła na moją korzyść, odpaliłem sobie grzałkę na węgielek, którą umieściłem pod ubraniem na klatce piersiowej. Od razu zrobiło się przyjemnie...

Rudawy Janowickie przywitały mnie odwilżą, a więc dodatnią temperaturą, pięknymi widokami, zupełną pustką i wreszcie kolorowymi liśćmi... Po trzech dniach, zima dla mnie się skończyła i nastała cudowna, górska jesień. Można było leżeć na trawie, wygrzewać się na słoneczku i słuchać jak z drzew zsuwa się mokry śnieg.

Zachód słońca zastał mnie na Starościńskich Skałach, które o tej porze dnia mieniły się czerwienią. W dali widać było wszystkie góry, na których byłem podczas tego wyjazdu.

Wraz z nadejściem zmroku zerwał się silny wiatr, który tworzył niesamowity nastrój w opuszczonym, bukowym lesie. Na skale Piec, siedząc na ławeczce, z przyjemnością obserwowałem, jak w świetle czołówki tańczą i znikają w urwisku liście zrywane przez wiatr...

Zamek Bolczów oświetlony czołówką i w huku wichury robił niesamowite wrażenie. Bardzo mi się podobał w tym klimacie, więc zostałem w nim na noc. Zawsze marzył mi się nocleg w jednej z zamkowych komnat – taki iście Królewski. Marzenie swe wreszcie mogłem zrealizować. Znalazłem w miarę osłonięte od wiatru pomieszczenie i zabrałem się do przygotowywania posiłku. Wreszcie mogłem spokojnie jeść bez obaw o to, że kolacja zamieni się w skorupę lodową. Niestety, całą mą radość mąciły dreszcze wskazujące na to, że mam gorączkę. Do tego wiatr jeszcze bardziej się wzmógł i zaczął łamać gałęzie drzew i wdzierać się do mej komnaty. Wobec tego zrezygnowałem z dachu z rozgwieżdżonego nieba na rzecz namiotu. W tych wietrznych warunkach nie łatwo było go rozstawić.

Posłanie miałem z liści buczynowych, nade mną wirowały również liście i w ogóle było pełno tych kolorowych liści – wiatr wciskał je wszędzie... Hałas wichury wśród drzew był tak wielki, że nijak nie dało się zasnąć. Po około dwóch bezsennych godzinach, od momentu położenia się do snu, zacząłem zastanawiać się czy aby dobre miejsce wybrałem na nocleg. Zacząłem też zastanawiać się czy przypadkiem nade mną nie ma jakiegoś konaru, który czyha aby zlecieć na mą głowę. Po wyjrzeniu z namiotu stwierdziłem, że takowego konara nie ma... W końcu usnąłem. Sen to był marny - choroba już nieźle dawała mi się we znaki.


Dzień piąty (środa)

O 5-tej rano postanowiłem, że wstaję. Jeszcze było ciemno, ale z czasem zaczęło się robić coraz jaśniej. Schodząc z góry, z żalem opuszczałem Rudawy, a pomału oswajałem się z nowym wyzwaniem – wędrówką po górach wokół Kotliny Kłodzkiej.

W Janowicach Wielkich wiatr niemal ustał, ale po ciemnych chmurach nadciągających od południa, było widać, że wyżej nieźle wieje. Przy dworcu PKP zakupiłem prowiant na śniadanie, który z braku poczekalni spożyłem na ławce znajdującej się obok peronu.

W Kłodzku było bardzo wietrznie, a mnie zaczęła boleć głowa i miałem problemy z koncentracją – wobec tego podjąłem słuszną decyzję o powrocie do domu, bo dalsza wędrówka nie sprawiałaby mi radości. Na szczęście za godzinkę miałem stamtąd bezpośredni pociąg do miejsca mego zamieszkania. Pociąg tym razem był ogrzewany...


Ps. Następnego dnia, ku mej radości, lekarz dał mi 7 dni zwolnienia, więc mogłem nadal cieszyć się beztroskim wypoczynkiem...


listopad 2003 r.