„Główny Szlak Beskidzki PTTK został wytyczony w latach 20-tych i 30-tych XX w. (w latach 50-tych i 60-tych był modernizowany). Wyznakowany kolorem czerwonym liczy obecnie ok. 524 km i jest najdłuższym szlakiem turystycznym w polskich górach. Znakowanie odcinka zachodniego Ustroń - Krynica wg projektu Kazimierza Sosnowskiego ukończono w 1929 r. Odcinek wschodni od Krynicy aż do Czarnohory (w tamtych czasach w granicach Polski) powstał w 1935 r. i zaprojektował go Mieczysław Orłowicz. W 1935 roku uchwałą ZG PTT Główny Szlak Beskidzki nazwano im. Marszałka J. Piłsudskiego. W roku 1973 na 100-lecie turystyki polskiej cześć zachodnią szlaku nazwano im. Kazimierza Sosnowskiego. Poruszając się z zachodu na wschód Głównym Szlakiem Beskidzkim można przejść od Ustronia w Beskidzie Śląskim do Wołosatego w Bieszczadach. Dotrzemy do najciekawszych obszarów polskich Beskidów "zdobywając" po drodze Baranią i Babią Górą, Policę, Turbacz, Lubań, Przehybę, Radziejową, Jaworzynę Krynicką, Chryszczatą, Połoninę Wetlińską i Caryńską oraz Tarnicę i Halicz. Odwiedzimy ponad 20 schronisk górskich i znane górskie miejscowości m.in.: Ustroń, Rabkę, Krościenko n. Dunajcem, Rytro, Krynicę, Komańczę, Cisną, Ustrzyki Górne.”

Dzień 1 (sobota)

Ustroń Zdrój – Cieślar (18,1 km; 30,8 GOT)

Punktualnie o godzinie 11.00 pociąg wjeżdża na pusty peron w Ustroniu. Uzdrowisko wita mnie mżawką, jesienną szarzyzną i temperaturą wynoszącą +8 ºC. Jak okiem sięgnąć nie widać śniegu (przynajmniej do granicy mgły zasłaniającej wierzchołki gór). W takich okolicznościach, z rakietami śnieżnymi na plecaku poczułem się niczym kosmita. Pocieszam się, że ludzie opuszczający peron z nartami na grzbiecie, to dopiero mają przerąbane.

Stoję przed drogowskazem, na którym początek trasy oznaczony jest tylko czerwoną kropką w białej obwódce. Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że przede mną 524 km i ponad 3 tygodnie wędrówki. Tabliczki informującej o starcie lub końcu Głównego Szlaku Beskidzkiego nie ma. Może jakiś turysta długodystansowy zabrał ją ze sobą jako trofeum po mękach wielodniowej wędrówki? Może ktoś potrzebował deski albo... Z zamyślenia wyrywa mnie zniecierpliwiony taksówkarz, który uprzejmie informuje, że na Równicę, to Panie TĘDY.

Na podejściu pusto, wilgotno i dżdżyście. Dopiero przy schronisku ruch – co jakiś czas z mgły wyłaniają się ludzie. Przemoczeni, zziębnięci, obojętni – czego oni w tych deszczowych górach szukają? Jacyś miłośnicy starych motocykli zorganizowali tu zlot – czyżby rozpoczynali już sezon letni? Wchodzę do budynku i od razu kieruję się do pustej świetlicy. Czas coś wrzucić na ruszt – myślę sięgając po kanapki. Zjadam od razu ostatnie dwie, jakie mi pozostały. Po chwili zarzucam mokry plecak i wychodzę na zewnątrz akurat w momencie, gdy rozpadało się na całego. Przecież musi być w tym coś pozytywnego – myślę. Może to, że gorzej już być nie może?

Tuż przed zmrokiem docieram do górnej stacji wyciągu na Polanie Stokłosica. Z ulgą ściągam ciężki plecak i siadam na ławce pod zadaszeniem jakiejś budy. Pochłaniając łapczywie suszone owoce, patrzę jak z dachu skapują krople wody. Wypijam jeszcze kubek herbaty i zanurzam się w zamglonym, świerkowym lesie.

Pod Czantorią leży coś, co kiedyś było śniegiem. Teraz ta brudna i mokra breja robi przygnębiające wrażenie w szarzyźnie kończącego się dnia. Na szczęście nie muszę długo na to patrzeć – jeszcze chwila i robi się ciemno. Oświetlając czołówką teren, ostrożnie idę po oblodzonym szlaku. Pogodę mam bardzo urozmaiconą – czasem mżawka, czasem deszcz… Niekiedy też pojawiają się przejaśnienia – wtedy widać urocze punkciki światełek w czeskich miejscowościach.

Przed schroniskiem „Na Soszowie” jest na tyle ślisko i mokro, że dystans dzielący mnie od budynku pokonuję bardzo powoli i ostrożnie. Wstępuję na chwilę do środka, aby nieco odpocząć. Przy okazji uzupełniam też płyny oraz biorę wodę na kolację. O godzinie 19-tej opuszczam ciepłe pomieszczenie i staję na ganku. Znów ogarnia mnie chłód i wszechobecna wilgoć. Jak na złość, zaczyna mocniej padać… Na szczęście niewiele mam już do przejścia.

W planowanym miejscu noclegu jest sucho i przyjemnie, a temperatura wynosi +4 ºC. Czasami tylko przez okno bez szyb wdziera się porywisty wiatr. Bez entuzjazmu rozwieszam ociekające wodą ubranie – no, może wyschnie do rana, myślę. Siedząc na sianie, przy ciepłym posiłku, cieszę się, że JESTEM W GÓRACH. Czyż nie jest super? – jeszcze tyle fajnych dni przede mną!

Dzień 2 (niedziela)

Cieślar – Hala Radziechowska (27,4 km; 38,7 GOT)

Dzwoni budzik. „Godzina 5 minut 30, kiedy pobudka zagrała...” – przypomina mi się znana piosenka, gdy wyłażę z ciepłego śpiwora i patrzę na zegarek. Poranne czynności wykonuję z nadzieją na lepszą przyszłość. Kto wie, może dziś się ochłodzi i sypnie śniegiem? – myślę przy spożywaniu płatków śniadaniowych z mlekiem. Wszystko jest możliwe… Nieco później wkładam zimne i mokre okrycie zewnętrzne, zaś rękawiczki porządnie wykręcam z wody. Zatapiam się w wilgoci poranka.

Przez cały czas pogoda typowo barowa, więc na Przełęczy Kubalonka, w samo południe, zasiadam w knajpie przed kominkiem. Patrząc na pełną, smukłą szklankę, w myśli parafrazuję znane powiedzenie – nie samą wodą człowiek żyje. Goryczkowy smak napoju pozwala na chwilę zapomnieć o przeszłości i przyszłości. Jest tylko TERAZ. Z rozkoszą opróżniam naczynie. Im dłużej to robię, tym bardziej podoba mi się ten wyjazd. Zjadam jeszcze kiełbaskę z rusztu, po czym z zapałem i radością wychodzę na… deszcz.

Do schroniska PTTK „Przysłop” docieram tuż przed zmrokiem. Od razu rozsiadam się w pustej i zimnej jadalni. Nic się tu nie dzieje. Znudzona kelnerka powoli nalewa piwo. Czas jakby zatrzymał się w miejscu... Popijając „Żywca” obserwuję otaczającą mnie przestrzeń – pod plecakiem spora kałuża, z kurtki kapie, pod rękawiczkami plama wody, na zimnym kuflu osiadła rosa… Chyba mam jakieś natręctwa – myślę, i szybko uciekam spojrzeniem w okno. Po ciemnej szybie spływają krople wody.

Im jestem wyżej, tym deszcz coraz większy, tym wiatr coraz silniejszy, tym mgła coraz gęstsza. Od dłuższego już czasu brodzę po kostki w solidnym potoku, który płynie szlakiem. Dzięki niemu nie muszę przejmować się tym, że we mgle nic nie widać w rozproszonym świetle czołówki. Szum płynącej wody informuje mnie czy właściwie idę. Dobrze, że chociaż buty mam w środku suche – myślę odpoczywając w wiacie znajdującej się niedaleko Baraniej Góry. Chyba Gore-Tex ma przed sobą świetlaną przyszłość…

Na szczycie jest mało sympatycznie, więc po odwiedzeniu wieży widokowej (nie wiem po co) ruszam dalej. Marsz ułatwiają mi, pozostawione przez kogoś, głębokie ślady w mokrym śniegu. W pewnym momencie kończy się zwarty las, a zaczyna prawdziwie górska wypiździawa. Przecieram twarz z deszczu niesionego silnym wiatrem i zaczynam koncentrować się nad wyszukaniem dalszej drogi. Oświetlam czołówką przestrzeń z powalonymi drzewami i próbuję znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Na śniegu dostrzegam mało wyraźny ślad pozostawiony przez skuter. Idę po nim z nadzieją, że gdzieś mnie musi w końcu doprowadzić.

Co jakiś czas zapadam się po kolana w śniegu i głośno przeklinam mało stabilną pokrywę. Mogę tu wyżyć się do woli – i tak mnie nikt nie usłyszy pośród wycia wiatru. Bez głębszej refleksji podciągam też ciężkie od wody i ciągle opadające spodnie polarowe. W ferworze walki z przeciwnościami, zupełnie nie uświadamiam sobie tego, że właśnie popełniam DWA grube błędy: nie wiedzieć czemu wciąż niosę na plecach rakiety i spodnie gore-tex’owe... W konsekwencji tego nie dość, że niepotrzebnie się męczę, to jeszcze godzę się, aby woda zaczęła mi spływać do butów. Ciągle mi się wydaje, że zanim one zdążą zupełnie namoknąć, to ja już będę w zaplanowanym miejscu noclegowym.

Po długim marszu spowodowanym trudnościami z wyszukiwaniem szlaku, w końcu docieram na Halę Radziechowską. Tu decyduję się na krótki postój, aby wreszcie włożyć rakiety – mam już naprawdę dość ciągłego zapadania się w głębokim śniegu. Szybko zrzucam ociekający wodą plecak i zgrabiałymi z zimna dłońmi zaczynam odpinać klamerki. Już po chwili, bez zapadania się, stoję na powierzchni mokrej brei. Gdy ruszam zauważam, że idzie mi się o wiele wygodniej i szybciej. Szkoda, że przekonałem się o tym tak późno – myślę. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak pokrętna bywa logika zziębniętego i mokrego człowieka.

O 20.30 jestem w tak luksusowej ambonie myśliwskiej, że trudno uwierzyć, iż to wszystko wisi na drzewie. W świetle czołówki widzę dwa łóżka z materacami, boazerię na ścianach, podwójne okna, jedzenie, świece i temu podobne udogodnienia. Wreszcie mogę zdjąć i wykręcić z wody polarowe spodnie, skarpetki i rękawiczki. Buty aż do skutku osuszam przy pomocy papieru toaletowego i chusteczek higienicznych. Zajmuje mi to dużo czasu, ale efekt jest znakomity. Dopiero po tym zabieram się za gotowanie. Czekając na wrzątek przeglądam mapy i zastanawiam się nad nowym podziałem trasy na poszczególne dni. Postanawiam, że jeśli zima wciąż będzie taka jak teraz, to zrobię wszystko, aby przejść GSB w jak najkrótszym czasie. Najedzony i wciąż zmęczony, koło godziny 23-ciej, kładę się spać. Za ścianą słyszę krople deszczu i wycie wiatru.

Dzień 3 (poniedziałek)

Hala Radziechowska – Hala Lipowska (26,6 km; 39,2 GOT)

Niechętnie wstaję o 6.00 rano, ale cóż robić, życie to nie je bajka... Korzystam z kawy pozostawionej przez kogoś na półce – cóż, pójdę dziś na dopingu. Spoglądam przez okno, a tam, we mgle, tylko mocno kołyszące się gałęzie. Po śniadaniu ubieram się w zimną kurtkę, na ręce wkładam mokre rękawiczki i zaczynam kolejny dzień mej wędrówki. Żeby nie popełnić wczorajszego błędu, od razu ruszam w rakietach. Długo w nich nie idę, bo wraz z utratą wysokości, śniegu jest coraz mniej, aż powoli zupełnie zanika. Znów stąpam po liściach i błocie.

Węgierska Górka jest celem, który chcę tego dnia osiągnąć jak najszybciej. Tu kończy się Beskid Śląski, a zaczyna kolejny, nowy etap. Moment ten urasta w mym przekonaniu do rangi szczególnego święta. Myślę, że należałoby to jakoś uczcić. Dlatego też po zrobieniu zakupów na kolejne dni, siadam na ziemi pod sklepem i delektuję się kilkoma smakołykami.  Przy obecnych +8 ºC mógłbym tak długo świętować, ale niestety czas nagli i trzeba znów zaczynać orkę. Śmieci wędrują do kosza, a ja, wzdłuż asfaltu – w Beskid Żywiecki.

Strome podejście na Abrahamów zlatuje mi nie wiadomo kiedy, gdy tak idę wśród bezśnieżnych łąk, pól i lasów. Nawet są jakieś widoki na pobliskie góry i doliny. Co prawda mało atrakcyjne, ale zawsze lepsze takie, niż te, które miałem wczoraj.

Tuż przed nastaniem ciemności docieram do „Słowianki” – tu planowałem nocleg. Jednak idzie mi się tak przyjemnie, że po chwili przerwy decyduję się na marsz do następnego schroniska. W ten sposób wydłużam dzisiejszą trasę o jakieś 3 godziny. Mam jeszcze spory zapas sił, więc spokojnie sobie poradzę z nowym wyzwaniem.

Około 20-tej wchodzę do jadalni Rysianki. Nagle muzyk przerywa grę na gitarze, wszystkie oczy kierują się na mnie i… poczułem się jak w jakimś westernie – ani chybi zaraz będą strzelać – pomyślałem. Pani z recepcji grzecznie poinformowała mnie, że noclegu mi nie udzieli, bo brak wolnych miejsc. Moją kontrą wobec tego było pytanie czy obowiązuje tutaj regulamin PTTK? Pani się zmieszała… Wyczuwając, że jestem tu tylko kłopotem postanowiłem, że pójdę do schroniska na Hali Lipowskiej. Zanim to uczyniłem, poczekałem aż Pani zatelefonuje tam, aby upewnić się czy stamtąd też mnie nie wyrzucą.

Wreszcie ciepły pokój, ciepła woda pod prysznicem, ciepły posiłek… wszystko ciepłe tak, że nijak nie da się wytrzymać. Muszę otwierać okna w pokoju. W jadalni jakieś towarzystwo kulturalnie rozpija wódkę (chyba nie zakupioną w bufecie), z magnetofonu dolatują przeboje disco z lat ’80-tych, no generalnie jest GIT. A za oknem termometr wreszcie pokazuje ujemną temperaturę…

Dzień 4 (wtorek)

Hala Lipowska – Mędralowa (26,7 km; 38,8 GOT)

Skoro świt wyruszam w kierunku Pilska. Jak okiem sięgnąć – wszędzie biało. I na górze i na dole. Można powiedzieć, że w zasięgu wzroku jest zima. Nie do końca zmrożona powierzchnia śniegu sprawia, że co chwila się zapadam. Wkładam rakiety i od razu idę jak biały człowiek. Po drodze tylko mgła i cisza. Dopiero na Hali Miziowej widać większy ruch. W schroniskowej (hotelowej?), pustej jadalni, posilam się korzystając z własnego jedzenia. Ceny w bufecie są wyjątkowo zaporowe, aby skusić się na coś z menu.

Podczas zejścia na Przełęcz Glinne zaczyna padać śnieg. Mokre i ciężkie płatki pięknie wirują w powietrzu, jednak nie pozostawiają żadnych złudzeń co do tego, że niżej będę miał z nich niestety deszcz. Jeszcze przed przełęczą mam okazję przekonać się o słuszności moich przypuszczeń. Rakiety lądują znów na plecaku, a buty zanurzają się w błotku. Takie warunki niejako skazują mnie na „pocieszyciela” znajdującego się po drugiej stronie granicy…

Kilkaset metrów za szlabanem wchodzę do pierwszego napotkanego sklepu. Szybkie zakupy i już końcówką kijka turystycznego otwieram kapsel. Relaksuję się na tarasie zapijając jakieś mocno słodkie wafelki. W międzyczasie aura się poprawia i zza chmur wysuwa się słońce. Niestety, styczniowe promienie niewiele grzeją, więc po opróżnieniu drugiej butelki zaczynam zbierać się do dalszej drogi. Idę drżąc z zimna.

Na dalszej części granicznego szlaku panuje późna jesień – szara, błotnista, z czarnymi liśćmi pod stopami. Wydawałoby się, że tak będzie już zawsze. Aż nagle rozszalało się białe piekło. Po kilkunastu minutach wszystko pokryło się kilkucentymetrową warstwą świeżego puchu. Wszędzie zrobiło się biało i odtąd na dobre zapanowały rządy Królowej Śniegu. Spadła temperatura i zaczął wiać porywisty wiatr. Koniec sielanki – rakiety ponownie wędrują na nogi, znów zaczynają się kłopoty z wyszukiwaniem dalszej drogi.

Podczas marszu rezygnuję z planowanego biwaku w namiocie na rzecz wygodniejszego szałasu. Przez to, już od kilku godzin idę w ciemnościach i nadrabiam sporą część jutrzejszej trasy. Pocieszam się, że na miejscu rozpalę ognisko, przy którym ogrzeję się i wysuszę ubranie, upiekę kiełbaskę... W myślach już widzę jak tłuszczyk skapuje na rozżarzone węgliki, a z mokrych rękawiczek odparowuje wilgoć.

Przed grzbietem Mędralowej siadam pod drzewem i dobieram się do plecaka, aby coś przekąsić oraz wypić trochę herbaty z termosu. W tym miejscu jest w miarę zacisznie, ale kilka kroków dalej widać, jak wichura unosi tumany śniegu i ciska nimi o świerki. Minus 6 ºC, to nie jest jakiś straszny mróz, jednak zmęczenie sprawia, iż dość szybko robi mi się zimno. Jeszcze z pół godziny i powinienem być na miejscu – myślę zakładając zaśnieżony plecak. Powoli zatapiam się we mgle zostawiając za sobą płytkie ślady rakiet.

Wiatr przybiera na sile, śnieg wali w oczy jak oszalały, a mgła rozprasza światło czołówki. No gdzie kurde ten szałas? Minąłem go chyba – muszę wracać. Czas nieubłaganie leci. Kolejne próby poszukiwań. W końcu JEST.

Późna pora, brak zapału i chrustu w najbliższym otoczeniu wykluczyły ognisko, więc teraz siedzę i wpatruję się w kuchenkę gazową. Płomień drga w rytm podmuchów wiatru, który wali co jakiś czas o ściany szałasu. Przez szpary wdziera się biały puch opadając powoli na rozłożone posłanie. Będąc na granicy drżenia, czekam aż zagotuje się woda ze śniegu, abym mógł zjeść kaszę kus-kus z sosem i zimną kiełbasą… „I pomyśleć, że w Mariott’cie natarczywy kelner proponowałby mi teraz kolejne dania” – przypominam sobie znany żart.

Przy ściąganiu zamarzniętych ochraniaczy okazało się, że mam „zepsutą” prawą rękę – jakikolwiek ruch palcami powoduje silny ból w nadgarstku. Ledwie zaczął się wyjazd, a tu człowiek jak bez ręki – myślę. Przed zaśnięciem czytam jeszcze „Wysokie Obcasy”, które zostały mi z pociągu. Jakoś szkoda było ot tak wyrzucić, a teraz jak znalazł. O, natknąłem się na coś dla mnie: dział „Zdrowie” – „Wierzysz - zdrowiejesz”. Może problem z ręką minie do rana jak będę wierzył, że mi minie? Albo dział „Kuchnia” – „Makaron z serem”…

Dzień 5 (środa)

Mędralowa – Hala Kucałowa (24,5 km; 36,3 GOT)

Po wyjściu ze śpiwora szybko wkładam zamarznięte i sztywne ubranie. Nagle ostry ból ręki uświadamia mi, żem człek małej wiary i muszę usztywnić dłoń bandażem elastycznym. Prawdopodobnie bez wizyty w aptece nie obejdzie się, ale to dopiero jutro. Dziś mam do pokonania najwyższy szczyt na trasie mojej wędrówki. Czy będą odpowiednie warunki? – zastanawiam się patrząc na prószący śnieg. Łatwo się nie poddam, ale też nie polazę tam za wszelką cenę.

Mijam nowo budowane schronisko na Markowych Szczawinach i rozglądam się za miejscem do zjedzenia posiłku. Obok GOPR-ówki dostrzegam ławy, na których leży sporo świeżego śniegu. Gdy przymierzam się do gotowania, z budynku wychodzi miły Pan i proponuje mi różne dania na gorąco. Dobry człowieku, za bigosy ci dziękuję, bo plecak mam wypchany własnym jedzeniem, ale zagotowaną wodą nie pogardzę – myślę na temat propozycji. „Jak to wrzątku nie wydaje się turystom???” „Za pieniądze też nie???” „A chociaż zimną wodę dostanę?” Po chwili otrzymuję pełną menażkę i od razu stawiam ją na palnik. Trochę marznę (jest -8 ºC) czekając na zupkę, ale warto było – glutaminian sodu doskonale wzmacnia smak tej niewyszukanej potrawy z proszku.

Przełęcz Brona wita mnie solidnym podmuchem wiatru. Zapewne wieje tu nie od teraz – myślę patrząc na wywiane i oblodzone podłoże. Na grzbiecie Babiej Góry wiatr robi się na tyle silny, że trudno utrzymać równowagę. Gdyby nie kolce w rakietach, to spychałoby mnie w bok na oblodzonym zboczu. Z przeciwka, gdzieś z mgły, wyłania się ktoś w ubraniu z naszywką GOPR-u. Mówi, że wyżej jest znacznie gorzej, bo oprócz jeszcze większego wiatru zupełnie nic nie widać – on z wielkim trudem odnajdywał drogę powrotną. Długo stojąc w mało komfortowych warunkach, rozmawiamy o naszych doświadczeniach z wiatrem i mgłą w górach dochodząc do wniosku, że bywało gorzej.

Spotkana osoba miała rację, tu naprawdę piździ, jak w kieleckiem na molo. Tyczek też nie widać. Zresztą część z nich jest przewrócona. Chowam się za kopą z kamieni i zakładam kominiarkę, bo mam wrażenie, że zaraz głowa mi pęknie od tego zimna. Z orientacją nie mam problemów – wystarczy utrzymywać wciąż ten sam azymut względem kierunku wiatru i iść pod górę.

Na szczycie nie zabawiam długo, bo i po co? Słaba widoczność, temperatura -12 ºC i huraganowy wiatr sprawiają, że z wielką ochotą schodzę czym prędzej ku Sokolicy. Po drodze mijam kilku turystów udających się do góry. Nie zazdroszczę im.

Wraz z zachodem słońca temperatura zaczyna spadać i wyraźnie czuć jak mróz szczypie w policzki. Szlak na Policę ciągnie się jak gumka od majtek i tylko świecący w pełni księżyc sprawia, że chce się iść tej nocy jak najdłużej. Ścieżka kluczy między drzewami tak, że ciągle muszę być czujny, aby iść zgodnie z tym, co wymyślił malarz czerwonego szlaku. Czasami trudno wyczuć jego intencje, jak na przykład wśród wiatrołomów na Policy.

W dali migoczą światła miejscowości przywołujące refleksje, że gdzieś tam ludzie siedzą przed telewizorem albo przy kolacji, a tu, w świetle księżyca, kładą się cienie świerków na skrzącym śniegu. Cisza, las i gwiazdy. Przystaję i odpoczywam. Zjadam jakieś resztki czekolady i opróżniam termos z herbaty ugotowanej ze śniegu na Przełęczy Krowiarki. Nie chce się wstawać, nie chce się iść. Ciekawe ile osób teraz patrzy na ten księżyc?

Chwila wahania – szałas czy schronisko, minus 10 czy plus 15, bez mycia się czy z ciepłym prysznicem, dodatkowe pół godziny marszu czy tylko 5 minut? Zmęczenie zwycięża. Choć dopiero godzina 20-ta, to w schronisku światła pogaszone, a drzwi otwiera gospodarz będący już w piżamie. Jestem tu dziś jedynym nocującym turystą. Szybko oporządzam się i kładę na wyrko, bo jutro przede mną długa trasa w Gorce prowadząca przez wiele miejscowości.

Dzień 6 (czwartek)

Hala Kucałowa – Maciejowa (36,3 km; 44,4 GOT)

Pochmurny poranek rozwiewa nadzieje na poprawę pogody – przede mną kolejny dzień bez słońca. Droga wiodąca przez końcówkę Pasma Polic bardzo mnie męczy. Wędrówki nie ułatwia też wciąż boląca ręka – nie mogę opierać się na prawym kijku. Pocieszam się tylko tym, że już niedługo będę mógł w najbliższym sklepie spożywczym uczcić moment opuszczania Beskidu Żywieckiego.

Temperatura oscyluje koło 0 ºC, a ja siedzę przed dużym marketem w Bystrej, przy gustownym stoliczku z parasolem znanej firmy produkującej wodę źródlaną. Długo oczekiwaną konsumpcję rozpoczynam od zdjęcia kapsla z butelki. Już zbliżam ją do ust, już czuję zapach napoju, gdy nagle przed sklep wybiega ekspedientka i krzyczy, że alkoholu tutaj nie można spożywać! Jaki alkohol? – oburzam się w myślach – na butelce nawet banderolki nie ma. Nie można i koniec. Cóż mi pozostaje robić? Mam do wyboru 3 wyjścia: primo – wynieść się stąd, secundo – ukryć butelkę w torebce, jak na filmach amerykańskich, terzo – pić z kubka, napełniając go po kryjomu. Korzystam z trzeciej opcji i w spokoju opróżniam butelki, powoli przeżuwając bułeczki z kiełbasą i serkiem topionym. Będąc już nasycony i nieźle przemarznięty tym przestojem na świeżym powietrzu, ruszam (nie napiszę, że prosto, bo bym skłamał) do Jordanowa.

Słońce świeci, a ja idę wzdłuż drogi nr 28. Tylko czemu dziś, a nie wczoraj to słonko i te rozległe widoki? Czemu teraz, a nie na Babiej Górze? Dzień zbliża się ku końcowi, a przede mną jeszcze połowa trasy. Nad miejscowością Skawa siadam na polu, aby obejrzeć piękny zachód słońca. Gdy kończę herbatę i dojadam suszone owoce, podnoszę się i kontynuuję marsz na wschód.

Do Rabki wkraczam po ciemku. Jestem już solidnie zmęczony tą długą wędrówką. W mieście gubię się i tracę czas na poszukiwania czerwonego szlaku. Głód i pragnienie zatrzymują mnie przy pierwszym napotkanym sklepiku spożywczym, gdzie na miejscu opróżniam 2 butelki soku z Tymbarku i zjadam dużą chałwę. W markecie przy dworcu PKP ponownie uszczuplam zasoby mego konta, robiąc zakupy na kolejne dni wędrówki. W sklepie jest strasznie gorąco, więc podczas chowania towaru do plecaka, wkładam tam też kurtkę. Pozostając w cieniutkim polarze jak najszybciej kieruję się ku Gorcom.

Z ulgą wychodzę na wzniesienia nad miastem – znów jestem w górach, znów jestem w przyjaznym otoczeniu... Wiatr wieje niemiłosiernie, a ja przez pola, po śliskiej drodze, posuwam czym prędzej do lasu. Nieźle mnie przewiewa, gdy tak idę bez kurtki, ale za to mam niesamowite tempo na koniec tego najdłuższego odcinka mego wyjazdu. Im wyżej, tym więcej śniegu, tym rozleglejsze i piękniejsze widoki do tyłu, na Rabkę. Cieszę się, że mam ten dzień za sobą, że jestem w ulubionych Gorcach, że znów towarzyszy mi księżyc.

W bacówce „Na Maciejowej” gospodarz przywitał mnie opowieścią o wydarzeniu z dzisiejszego popołudnia – właśnie wrócił zmęczony z wielogodzinnych poszukiwań sań do jazdy psim zaprzęgiem oraz sprawców, którzy te sanie „pożyczyli”. Zguba, choć zniszczona, znalazła się w dolinie, a złodzieje zostali odszukani w Rabce – poniosą konsekwencje przejażdżki cudzym mieniem.

Siedzę na przeciw kominka w pustej jadalni i wchłaniam stracone w ciągu dnia kalorie. Głód mam tak wielki, że oprócz zamówionej ogromnej porcji świetnego bigosu, zjadam całą menażkę swojego jadła. Dopiero po tym jestem w miarę napełniony. Z uczuciem sytości siedzę jeszcze, żeby zawiązało się sadełko. Patrzę w ogień, rozkoszuję się błogim lenistwem oraz wsłuchuję w muzykę zespołu SDM dobiegającą z kuchni. Przed opuszczeniem jadalni, opowiadam gospodarzowi bacówki o swoim zamiarze dotarcia do Wołosatego. Ten, po chwili nieobecności, przynosi i oddaje mi pieniądze, które zapłaciłem za nocleg. „Pewnie ci się jeszcze przydadzą” – dodaje.

Dzień 7 (piątek)

Maciejowa – Hala Zielenica pod Kiczorą (15,6 km; 22,9 GOT)

Dziś wreszcie porządnie się wyspałem, bo wstałem aż o 7-mej – po wczorajszym dniu należał mi się wypoczynek. Wyglądam za okno, a tam szary poranek, mgła i zadymka śnieżna. Zjadam, jak zwykle, nieśmiertelne płatki kukurydziane z rozrobionym mlekiem w proszku, a na koniec wypijam herbatę. Postanawiam, że od dziś koniec (na jakiś czas) z długimi trasami, bo inaczej wykończę się w tych górach.

Gorce, tak samo jak i poprzednie pasmo, są puste. Wciąż jest mi przeznaczona „samotność długodystansowca”. Lekki przymrozek i trochę śniegu na ziemi sugerują, że jest zima, ale tak prawdę mówiąc, bardzo marna zima. Dopiero przed Turbaczem mróz staje się wyraźnie odczuwalny oraz leży znacznie więcej białego puchu. Tutaj wreszcie niebo zaczyna przecierać się z chmur i wychodzi słońce. Podchodząc na szczyt widzę, że szlak wiedzie dziwnymi zakosami – chyba tylko po to, aby utrudnić życie trzymającym się trasy na najwyższy wierzchołek Gorców.

Po południu docieram do schroniska na Turbaczu. Jestem tak głodny i stęskniony za normalnym jedzeniem, że od razu, bez wahania zamawiam schabowego, który kosztował mnie tyle, ile zwrócono mi za nocleg na Maciejowej. Przyznam, że wydany pieniądz wart był tej rozkoszy podniebienia, której tu zaznałem.

Nigdzie się nie spieszę, więc powoli człapię podziwiając świetne widoki – tak pięknych nie miałem od początku tego wyjazdu. Lekki mróz i bezchmurne niebo zachęcają do dłuższej wędrówki, ale tym razem marsz kończę wraz z zachodem słońca. Wiedząc, że do celu mam blisko, długo stoję i z zachwytem podziwiam ostre kontury Tatr na tle żółto-czerwonego nieba.

Miejsce noclegu znajduję nieco na uboczu, w dość zniszczonym szałasie pasterskim. Spokojnie rozpakowuję plecak i z niepokojem wsłuchuję się w coraz silniejsze porywy wiatru wdzierające się do środka przez dziurawy dach. Czyżby zmiana pogody? A miało być już tak pięknie… Ech, nie ma co, rozbijam w środku namiot i zabieram się za przygotowanie posiłku. Siedząc na karimacie patrzę na płomień świecy kołyszącej się w rytm podmuchów i czekam aż zagotuje się woda na kolację. Dziś w menu kus-kus z sosem bolońskim plus wkładka mięsna.

Pogoda ewidentnie się psuje – już nawet nie widać światełek domów gdzieś za Lubaniem. Poprzez komórkę przeglądam na ICM prognozę na jutro – wykres siły wiatru niepokojąco mocno pnie się do góry. Ma być pochmurno, deszczowo i ciepło. Włażę do śpiwora i delektuję się jeszcze lekturą artykułu o remoncie mieszkania w „Wysokich Obcasach”. Fajnie tak przed snem poczytać o sprawach, które mnie nie dotyczą… I tak kończę pierwszy tydzień odkąd wyruszyłem na szlak.

Dzień 8 (sobota)

Hala Zielenica – Rochowy Potok pod Lubaniem (17,7 km; 24,6 GOT)

Czarne, deszczowe chmury z zawrotną prędkością mkną z zachodu na wschód i sprawiają, że ciarki przechodzą po plecach na ten widok – istny Mordor. Termometr pokazuje -6 ºC, więc jakby co, to będzie padał najwyżej śnieg. Nie chce mi się przygotowywać wody do termosu na drogę, więc już o godzinie 7-mej ruszam na szlak. Idę w rakietach po śladach wydeptanych przez jakiegoś piechura do czasu, aż jego trop skręcił, a pojawił się niepokojąco duży i świeży ślad jakiegoś zwierza (raczej drapieżnego). Odruchowo sprawdzam czy pojemnik z gazem pieprzowym znajduje się na swoim miejscu. Trop wiódł przez wiele kilometrów, więc miałem dużo czasu na rozważania o wyższości myśliwego nad zdobyczą. Tylko kto tu jest tym pierwszym?

Za przełęczą Knurowską robię przymusowy postój na przygotowanie wody ze śniegu. Przy okazji zjadam z sucharami jakąś zupkę chińską. Jest 0 ºC i wieje coraz silniejszy wiatr, który szarpie drzewami i zrzuca z gałęzi resztki śniegu. Pogoda taka, że nie chce się iść, do tego jeszcze szlak jakiś taki monotonny.

Od Studzionek porywy wiatru coraz bardziej utrudniają wędrówkę. Buki trzeszczą, jak w jakimś filmie grozy, na ziemię spadają gałęzie. Dobrze, że nie przyszło mi dziś iść przez las iglasty – myślę – patrząc na olbrzymiego świerka powalonego obok szlaku. Zastanawiam się nad sensownością mego przejścia – z chęcią już bym wrócił, a tu jeszcze nie ma nawet połowy trasy. Nijaka pogoda nie sprzyja chęci pozostania w górach.

Sporo przed godziną 16-tą jestem przy rozdrożu szlaków niedaleko od Lubania. Ze względu na wichurę odpuszczam sobie spanie w wiacie znajdującej się nieopodal szczytu i schodzę nieco z grzbietu wzdłuż niebieskiego szlaku. Po krótkim marszu docieram do miejsca, skąd widać chatkę myśliwską. Liczę na to, że może będzie otwarta. Przyjemnie byłoby ogrzać się przy kominku – myślę z nutką nadziei. Rzeczywistość jest jednak brutalna – drzwi są solidnie zaryglowane, więc nie pozostaje mi nic innego jak rozkoszować się kolejnym noclegiem w jednopowłokowym namiocie. Rozbijam go tuż przy ścianie chaty tak, aby chroniła mnie od podmuchów wiatru. Odciągi masztów solidnie mocuję do kijów wetkniętych w śnieg.

W namiocie jest nawet przyjemnie, tylko ryk wichury gdzieś w górze przypomina o tym, co podawali dzisiaj w meteo – wiatr w porywach do 130 km/h. Leżąc na karimacie cieszę się, że tu będę nocował. Po krótkim odpoczynku wypijam pełen kubek zimnej wody przyniesionej z pobliskiego źródełka i zabieram się za kucharzenie. Później jeszcze lektura gazetki, siusiu i spać.

Nagle przed zamkniętymi oczami robi mi się przerażająco jasno, jakby ktoś zaświecił latarką prosto w twarz. Po chwili powietrze rozrywa potężny huk. Zadrżała ziemia. I znów nastała cisza. Słyszę tylko szmer śniegu uderzającego o ścianki namiotu i bicie serca. Próbuję zebrać myśli. Burza w styczniu? Piorun zapewne uderzył w niedaleki Lubań. Zegarek pokazuje 22.50.

Dzień 9 (niedziela)

Rochowy Potok pod Lubaniem – Przehyba (24,3 km; 36,3 GOT)

Rozsuwam zamek namiotu. Do środka zaczyna wsypywać się śnieg, który spadł w nocy. Mocno uderzam w ścianki, aby zsunął się na ziemię. Dopiero po tym wychodzę na zewnątrz, żeby zrobić dziurkę w śniegu… Oto kolejny, szary i pochmurny dzień z niewielkim mrozem. Zdążyłem się do tego przyzwyczaić tak, jakby inaczej już nie mogło być. Idąc do góry widzę, że nocna wichura nie poczyniła wielkich szkód – na śniegu leżą tylko połamane gałązki, igliwie i inne paprochy postrącane z drzew.

Zatrzymuję się dopiero w wiacie na Lubaniu, gdzie wypijam trochę herbaty z termosu. Niestety słabo ona chroni przed wirującym śniegiem, więc po chwili zbieram się stąd. Przede mną spory odcinek drogi do przebycia i znaczna strata wysokości. Dziś opuszczam Gorce i przechodzę w kolejne pasmo górskie – Beskid Sądecki. Trzeba będzie też zrobić jakieś zakupy na dalszą trasę – myślę – szybko schodząc w miękkim puchu. Idąc w rakietach mam wrażenie, jakbym płynął w tym śniegu, tak lekko posuwam się naprzód. Przed Marszałkiem spotykam dwoje turystów, z którymi wdaję się w miłą pogawędkę. Dowiaduję się od nich, że uderzenie pioruna w szczyt Lubania było słychać w Krościenku nad Dunajcem.

Im jestem niżej, tym więcej błota, niż śniegu. Rakiety wędrują na plecak, a ja w kierunku najbliższego supermarketu. Kupuję tyle jedzenia, aby starczyło mi do Krynicy. Przy kasie chcę zapłacić kartą, ale niestety nie ma takiej możliwości. „Cóż, będę miał lżej w portfelu” – mówię podając 100 zł ekspedientce. Ta parsknęła śmiechem… Zabieram zakupy i idę na ławeczkę usytuowaną tuż nad Dunajcem. Tutaj kulturalnie spożywam mój obiad, to jest bułeczki, kiełbasę i serek topiony. Żeby to wszystko przeszło mi przez gardło, co jakiś czas pociągam łyk z puszki. Długo czekałem na tę chwilę – znów jest pięknie mimo wszechogarniającej szarości. O, nawet śnieżek zaczął prószyć. Po drugiej puszce wpadam w trans i tak mógłbym siedzieć i siedzieć patrząc na ten gęsty opad bielący trawę, drogi i dachy, gdyby nie to, że zaczyna mną telepać z zimna… Zarzucam cięższy o kilka kilo plecak i udaję się na most. Bye, bye Gorce.

Coś pękło w niebie tak, że już dawno nie widziałem takiego gęstego opadu śniegu. Na podejściu robi się gorąco, więc polar wędruje do plecaka, a ja idę tylko w podkoszulku i kurtce. Wraz z wysokością pojawia się coraz więcej śniegu, aż w końcu decyduję się na marsz w rakietach. Choć nie są konieczne na tej przedeptanej ścieżce, to jednak lepiej nosi się je na nogach, niż na plecach.

Po drodze spotykam wycieczkę emerytek. Roześmiane schodzą w dół i próbują coś tam do mnie zagadnąć, że „Prawdziwy turysta”, że „Tak sam?”, „Na Przehybę? Ależ to bardzo daleko. Za chwilę będzie ciemno”… „Lubię chodzić po nocy” – odpowiadam.

Droga jest przedeptana tylko do Dzwonkówki. Odtąd muszę uważnie wypatrywać czerwonych oznaczeń szlaku. Dopóki było w miarę jasno, nie było z tym problemu, ale teraz, gdy idę z czołówką, zaczęła się gra w chowanego. Znajdę czy nie znajdę? I tak od znaku do znaku. Na grzbiecie za Krótką Polaną aura wyraźnie się pogarsza – zrywa się bardzo silny wiatr, a do tego znów zaczyna padać śnieg i pojawia się mgła. Światło czołówki rozprasza się w niej i niewiele co daje. W takich warunkach każdy napotkany znak na drzewie wywołuje falę entuzjazmu, że jest OK. Do czasu, aż znów zaczynam szukać kolejnego. Taka ciągła huśtawka emocji – radość i zwątpienie.

Idąc tak wciąż naprzód, już jestem myślami w schronisku, już szacuję pozostały czas wędrówki (jakieś pół godziny), już leżę w miękkim łóżku... No i dupa, pojawia się wiatrołom i oznaczenia szlaku przepadają! Ch… bombki strzelił – choinki nie będzie! Chodzę od ostatnio widzianego znaku i szukam. Nie jest łatwo, bo w gęstej mgle i zadymce nawet powrót po własnych śladach jest utrudniony. Wiatr szybko zasypuje pozostawione przeze mnie ślady. Promieniście obchodzę wszystkie możliwe kierunki.

Po godzinie szukania zaczynam niechętnie rozglądać się za zacisznym miejscem pod namiot. Jestem wściekły na to, że być może jutro okaże się, iż musiałem spać w lesie kilkanaście minut od schroniska. Ponownie wznawiam poszukiwania, chodząc tym razem w kierunkach zupełnie absurdalnych z mego punktu widzenia, na przykład uwzględniając nagły zwrot szlaku o 160º. Łażąc w ten sposób zauważam, że oto podążam czymś, co może być drogą. Po przejściu, wydawałoby się bez sensu, jakichś 400 m, dostrzegam ku mej wielkiej radości czerwony pasek na drzewie. Moje myśli powędrowały ku malującemu szlak, nawet głośno wypowiedziałem czym trudniła się jego matka... Gdy uspokoiłem się stwierdziłem, że teraz to choćby potop, nic mnie nie zatrzyma.

Na Przehybie jest jakaś wycieczka młodzieży ze szkoły przetrwania. Żołnierskie ubiory, zasady, regulaminy, apele, nawet dyżurkę na dole zrobili, gdzie siedział przez całą noc jeden z nich. Ciekawe, że niektórzy podczas ferii, tak z własnej woli, pchają się w żołnierską dyscyplinę. Normalny człowiek od czegoś takiego ucieka… Dziwny ten świat.

Pani nalewając mi wrzątek mówi, że poprzedniej nocy mieli tu niezłe zamieszanie – była burza, przestał płynąć prąd, stanęły pompy, mąż musiał w nocy wychodzić, żeby zobaczyć co się stało… Biorę termos i wracam do pokoju na pięterku. Przede mną jeszcze atrakcja tego wieczora – prysznic. Stojąc nagi przed lustrem, z przerażeniem zauważam, że wcięło mi tłuszczyk, jak dla Bolka trampki. Mógłbym teraz służyć w szkole jako eksponat do nauki poszczególnych mięśni człowieka. Postanawiam, że odtąd będę więcej jadł.

Po zrobieniu małego prania chciałbym już pójść spać, ale młodzież biega po korytarzu, krzyczy, trzaska drzwiami… W końcu równo o godzinie 22.00 słyszę jak ktoś donośnie ryknął: „Capstrzyyyk, capstrzyyyyyyyk!”. I nagle nastała cisza. Czy ja jestem w jednostce wojskowej?

Dzień 10 (poniedziałek)

Przehyba – Cyrla pod Makowicą (21,0 km; 30,0 GOT)

Pobuuudka, pobuuuuudkaaa, wstaaaać!” – ktoś wrzasnął na korytarzu. Przecieram oczy i patrzę na zegarek. Jest 5.30. Chciałem pospać ciut dłużej, ale skoro budzą… Powoli ubieram się, po czym podchodzę do okna zobaczyć, jaka pogoda na dzisiaj. Zadymka, mróz, dużo śniegu, no prawdziwa zima wreszcie. Wśród tej bieli chłopaki już stoją w szeregu, po czym ruszają na zaprawę… Jedząc śniadanie słyszę jakieś szuranie za oknem. Patrzę, a młodzież w wojskowym ubraniu elegancko odśnieża obejście schroniska, samochody i miejsce parkingowe… Czym prędzej pakuję się i uciekam z tego wariatkowa.

Już za schroniskiem widzę, że bez rakiet szedłbym co najmniej po kolana w śniegu, a tak sunę gładko do przodu. Złomisty Wierch, Mała Radziejowa i już jestem na najwyższym szczycie Beskidu Sądeckiego. Pro forma wchodzę na wieżę widokową, bo widoków nie ma, to znaczy są, ale tylko w promieniu najbliższych 100 m. Mocno tu wieje i przy obecnych -8 ºC nieźle wychładza. Schodzę na dół na drugie śniadanie.

Grzbiet przed Niemcową jest wywiany ze śniegu. Nic dziwnego, taki wiatr tu hula, że staję i osłaniam twarz opaską windstopperową. Dopiero na rozdrożu w pobliżu szczytu robi się zaciszniej. Zza chmur wychodzi nawet słońce. Jest pusto, nikogo nie ma, jest pięknie.

Przed Kordowcem spotykam całkiem sporą grupę idącą do chatki pod Niemcową. Prowadzi ją miła nauczycielka z miasteczka pod Tarnowem. Od razu zaintrygowały ją moje rakiety (zresztą, jak niemal każdego, kogo spotykałem na szlaku). Po zapoznaniu się z ich zaletami postanawia, że musi poprosić rodziców, aby sprawili jej takie. W końcu pyta jak pogoda na górze. Mówię, zgodnie z prawdą, że strasznie piździ. Ona zadumała się na chwilę, po czym stwierdziła, że wobec tego wieje wiatr żeński. „Żeński?” – pytam. Wyjaśnia mi czym różnią się od siebie obie płcie wiatru. No i tak my tu miło gadu, gadu, a dzieciaki marzną… Na koniec radzi mi, abym skosztował, ponoć pysznego, jedzonka na Cyrli (tam planuję nocleg). Schodząc do Rytra myślę, że nauczyciele, to fajni ludzie – zawsze czegoś pożytecznego można się od nich dowiedzieć. Szczególnie fajne są nauczycielki… zwłaszcza młode.

W miejscowości stwierdziłem, że skoro już jestem w cywilizacji, to mógłbym profilaktycznie czegoś się napić. Czekało mnie ostre podeście, człowiek wtedy się poci… gdzieś czytałem, że skutki odwodnienia mogą być bardzo poważne. Ostatecznie pomyślałem, że człowiek nie wielbłąd (na szczęście) i pić musi często. Sklep niedaleko dworca PKP nie przypadł mi do gustu, więc jakoś tak odruchowo skierowałem me kroki w kierunku centrum miejscowości. Zaraz za skrzyżowaniem wzrok mój zatrzymał się na lokalu „Pod Roztoką”. W środku wystrój niczym w domu – fotele, kanapy, poduszki, jakieś stare radio lampowe i inne gadżety w tym guście. Spodobało mi się tu i już. Nigdzie nie idę. Zamawiam „Żywca” i delektuję się tym miejscem. Zupełny luz. Próbuję zagadnąć kelnerkę, ale jakaś taka niechętna do rozmowy. Zamawiam jeszcze jedno piwo. Powoli nadchodzi zmrok.

Wesolutko podśpiewując poginam w kierunku mostu na rzece Poprad. Już cieszę się przysmakami serwowanymi na Cyrli. Wyobrażam sobie co zamówię, że aż dławię się śliną. Na grzbiecie trochę podmuchuje, hm… znaczy wieje męski wiatr. Gdzieś w dole ślicznie, niczym gwiazdki na choince, błyszczą światełka miejscowości. Wiedziony jakimś instynktem, bez wyciągania czołówki, po ciemku, trafiam do chaty. Schronisko, a raczej agroturystyka, przytulne, oprócz mnie jest jeszcze jakaś para, ale nie wychodzą z pokoju, więc jest tak, jakby nikogo oprócz mnie nie było. Po zakwaterowaniu się, na pierwszy ogień idzie „kiełbasa po łabowsku z sałatkami”, później zamawiam jeszcze „pierogi z kapustą”. Gdy oczekuję przy kominku na posiłek, na kolana wskakuje mi kot. Mogłem się tego spodziewać – nie wiedzieć czemu, zwierzęta te zawsze lubią usadawiać mi się na nogach. Oczywiście, w pokoju kot ułożył się do snu na moim śpiworze, no bo jakżeby inaczej.

Dzień 11 (wtorek)

Cyrla pod Makowicą – Bacówka nad Wierchomlą (18,5 km; 25,7 GOT)

Gospodarze wystawili mi w kuchni czajnik elektryczny, abym rano mógł szybko przygotować śniadanie. To miło z ich strony. Dzięki temu jeszcze przed wschodem słońca jestem już na szlaku. Na początku pogoda niewyraźna – mało przejrzyste powietrze i lekki mróz, za to przynajmniej wreszcie nie wieje. Niestety od Hali Pisanej zaczyna padać… deszcz. Na szczęście, po jakimś czasie, przechodzi on w mokry i gęsty śnieg. Napływa mgła i robi się szaro, jak mało kiedy. Monotonnie, krok za krokiem, podążam do przodu. Krajobraz wciąż ten sam – mokry śnieg i las rozpływający się we mgle. Nie chce się iść, plecak ciąży, nic się nie chce. Nawet zdjęć nie robię.

W schronisku na Hali Łabowskiej jest pusto, jakoś tak przygnębiająco i chłodno. Nie tylko dlatego, że oszczędzają na ogrzewaniu. Zamawiam kiełbasę i piwo. Dodatkowo przygotowuję jeszcze zupkę chińską – przecież postanowiłem, że spróbuję jakoś odbudować mój tłuszczyk. Przywiązałem się do niego i teraz jakoś tak smutno bez niego.

Dalsza wędrówka upływa pod znakiem monotonii. Jedyną rozrywką jest skuter śnieżny podążający ku Jaworzynie Krynickiej. Tempo marszu mam dziś wyraźnie słabe. Wlokę się noga za nogą. Mija mnie jakiś narciarz na biegówkach, za nim drugi. W końcu docieram na Runek – tu planowałem nocleg w namiocie, ale nie mam ochoty na spanie w tej wszechogarniającej wilgoci. Gdyby zamiast tej mżawki padał chociaż śnieg, to wtedy byłoby co innego. Decyduję się na lekkie zboczenie z czerwonego szlaku i zejście do Bacówki nad Wierchomlą.

Za oknem zmrok, a ja już w schroniskowym pokoju na pięterku rozwieszam mokre rzeczy i cieszę się z tego, że tu jestem. Dziś niewiele urobiłem w porównaniu do poprzednich dni, ale czy mi się gdzieś spieszy? Schodzę do jadalni, aby przyrządzić coś do zjedzenia. Siadam w pobliżu kominka, w którym płomienie omiatają grube bale drewna, a z głośników leci jakaś folkowa muzyczka.  Jest dobrze.  Po spożyciu swego standardowego  zestawu  obiadowego  (kasza kus-kus z sosem plus kiełbasa), zamawiam jeszcze oscypka z żurawiną. W międzyczasie w jadalni pojawia się czwórka młodych turystów. Siadam bliżej ognia i próbuję herbatą miętową uśpić resztki głodu, którego nie mam już czym zaspokoić.

Powoli odwijam bandaż z wciąż bolącej ręki i zastanawiam się nad strategią na jutrzejszy dzień. Obok siada młoda turystka i tak od słowa do słowa zaczynamy gawędzić. Okazuje się, że oboje mamy problemy z kolanem. Ona swoje miała kiedyś operowane po kontuzji w czasie zawodów w siatkówkę, ja rok temu poważnie złamałem kość udową (do tej pory mam jeszcze tytanową płytę i śruby w kości): po operacji i 4-ro miesięcznej przerwie w chodzeniu, staw kolanowy na tyle osłabł, że teraz przy większym obciążeniu boli.

Słowa, blask kominka, ciepło rozżarzonych węgielków, wymiana doświadczeń, przeżytych w górach chwil… Czas zasuwa w takich chwilach, jak dziki osioł przez pustynię. Chciałoby się go zacisnąć w pięści i zatrzymać, a on, jak ten mokry śnieg za oknem, wypływa między palcami. Idę robić pranie. Potem układam się w miękkim posłaniu i zasypiam snem zmęczonego drwala.

Dzień 12 (środa)

Bacówka nad Wierchomlą – Mizarne (23,5 km; 30,3 GOT)

Rano po wczorajszej odwilży nic nie pozostało – śnieg jest ścięty mrozem na kamień. Błękitne niebo i słonko zapowiadają wreszcie piękny dzień. Po dolinach snują się mgły, dodając uroku i tak cudownym pejzażom. Wokół pięknie oszronione świerki skrzące się w blasku słońca. Od Runka droga ładnie przedeptana, a przed Jaworzyną Krynicką nawet wyratrakowana, więc już o godzinie 9-tej jestem na najwyższym szczycie pasma. Mimo stosunkowo wczesnej pory jest tu już sporo miłośników białego szaleństwa. Mnóstwo knajp sprawia, że czuję się tu, jak w mieście. Pamiętam ten szczyt sprzed wielu lat i jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że kiedyś było tu zupełnie inaczej.

Kieruję się do drzwi świeżo wybudowanej karczmy, pytając po drodze jakiegoś robotnika czy lokal jest otwarty? „Otwarty” – twierdzi. Chwytam za klamkę, ale nie mogę otworzyć drzwi. „Panie, nie szarp Pan tak, bo klamkę urwiesz. Zamknięte jeszcze” – słyszę zza pleców. „Przecież mówił Pan, że otwarte.” On na to – „Ogólnie to otwarte, ale o tej porze, to jeszcze zamknięte. Później Pan przyjdź” – mówi, robiąc coś przy stercie desek.

Parę kroków dalej, w małej knajpce nieopodal, siadam przy stoliku z widokiem na Tatry. Jak pięknie one dziś wyglądają. Zresztą nie tylko one – wszystkie góry dookoła cieszą oczy. Tyle dni czekałem na takie widoki, a za chwilę przyjdzie czas, aby zejść w dolinę, do Krynicy. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Szlak poprowadzony wzdłuż nartostrady w pewnym momencie zanika. Nic mi się nie zgadza z mapą. Postanawiam schodzić dalej brzegiem stoku. Po drodze pytam pracownika obsługującego orczyk, od jak dawna istnieje ta nartostrada. „Od 2 lat” – słyszę w odpowiedzi. Teraz wszystko staje się jasne – moja mapa jest nieco starsza. Świat wciąż się zmienia – myślę – patrząc na narciarzy szusujących w miejscu, gdzie parę lat temu był las. Trochę im zazdroszczę, bo warunki do jazdy mają dzisiejszego dnia wyśmienite. Pocieszam się, że już za miesiąc będę śmigał po znacznie lepszych stokach Dolomitów.

Szum samochodów, zgiełk, pełno ludzi – Krynica tętni życiem. Przy Deptaku mijam Pijalnię Główną i czuję, że mam sucho w gardle. Wody Jan, Tadeusz czy Zuber jakoś mnie nie kuszą, bardziej wolałbym ugasić pragnienie ze „źródełka” Żywiec, Tyskie czy Żubr. Myślę, że te „wody” pite w tak słynnym uzdrowisku też mają jakieś właściwości lecznicze.

Zakupy na kolejne dni mam już za sobą i teraz rozkoszuję się chwilą odpoczynku na ławeczce w małym parku. Objadając się bułką z kiełbasą cieszę się słońcem i tym, że dziś mija połowa mej wędrówki. Nie mogę już doczekać się, kiedy będę w Bieszczadach, a później w domu. Robi mi się zimno, więc podrywam obciążony zakupami plecak i ruszam wesoło przed siebie. Nic tu po mnie – myślę wrzucając puste puszki do kosza.

Na ulicy w Mochnaczce palą się już latarnie, choć niebo na zachodzie mieni się jeszcze kolorami żółci i czerwieni. Robi się mroźno. Zaraz za miejscowością przystaję przy sporym potoku i napełniam wodą butelkę i pusty termos – dzięki temu nie będę musiał topić śniegu na posiłek. Do zaplanowanego miejsca biwaku mam już niedaleko. Po ciemku, zawianą śniegiem polną drogą łagodnie podchodzę ku wierzchołkowi Mizarne.

Na grzbiecie, w płytkim śniegu, widzę mnóstwo śladów. Przeważnie są to tropy zwierzyny łownej, ale nie tylko… Wchodzę w las, gdzie w zacisznym otoczeniu wyrównuję podłoże, aby mieć w miarę płaskie i wygodne miejsce pod namiot. Po jakimś czasie kopułka już stoi. Gramolę się do środka i siadam na karimacie. Jest cicho, tylko czasami gdzieś w dali słychać ujadanie psów. Wypijam kubek zimnej wody z Pluszem i zabieram się za gotowanie w otwartym wejściu namiotu. Po posiłku wchodzę do śpiwora puchowego, a zdjęty polar wkładam pod głowę. Sen przychodzi bardzo szybko.

Dzień 13 (czwartek)

Mizarne – Regietów (19,2 km; 24,7 GOT)

W nocy spadło trochę śniegu. Niestety zbyt mało, aby można było powiedzieć, że jest tutaj prawdziwa zima. Schodząc łąkami z Mizarnego żałuję, że nie mogę stąd podziwiać pięknych widoków. Lackowa i inne okoliczne szczyty schowały się w nisko wiszących, ciemnoszarych chmurach.

W Banicy wszystkie podwórka, domy, drzewa, a nawet jezdnia są białe. To pierwsza taka zimowa miejscowość podczas mej wędrówki. Wcześniej obawiałem się, że w Beskidzie Niskim nie będzie śniegu, a tu widzę, że nie jest aż tak źle. Rakiet nie muszę już nosić na plecach.

Oto nieśmiało zaczynają spadać mokre, pozlepiane płatki. Jest ich coraz więcej i więcej, aż w końcu sypie tak obficie, że ledwie widać pobliskie drzewa. Zajadam chałwę popijając ją lodowatą wodą (nie chciało mi się gotować) i cieszę się, że na przerwę wybrałem miejsce pod rozłożystym świerkiem. Choć zaczynam nieco marznąć, to jakoś nie mam ochoty wstawać i iść dalej. Siedzę dłużej niż planowałem. Dopiero świadomość tego, że zbyt słabo znam Beskid Niski, aby łazić tu po nocy sprawia, że podrywam się do dalszej drogi.

W pobliżu rzeczki Biała zmuszony jestem do zdjęcia rakiet. Wody jest tyle, że trzeba w niej brnąć ponad kostki (na szczęście buty wytrzymują tę próbę). Na drugim brzegu, zadowolony ze sprawnego pokonania przeszkody, porządnie przypinam rakiety i wkraczam w gęste zarośla sądząc, że za nimi będzie już szosa. Nic z tego, po chwili staję przy skarpie kolejnego, tym razem głębokiego potoku. Znów schylam się i odpinam rakiety. Udeptuję śnieg, zbieram w sobie siły, aż w końcu robię wymach rękami, solidnie odbijam się i lecę! Z radością mijam potok i… elegancko ląduję w błocie po kostki. Wiatr wieje w oczy, ślad szlaku gdzieś zniknął, buty stały się ciężkie od poprzyklejanego śniegu, a ja napieram przez chabazie.

Spokojnie idę przez osadę Ropki, a tu z jednej z zagród wyskakują ku mnie cztery okazałe psy. Ich zachowanie wyraźnie wskazuje, że nie dla towarzystwa tu biegną. Odruchowo sięgam po pojemnik z gazem pieprzowym, odchylam klapkę bezpieczeństwa i… ktoś z daleka krzyknął. Zwierzęta szybko oddaliły się z powrotem.

Minąłem Hańczową i kluczę z jednego brzegu na drugi, wzdłuż potoku Markowiec. Ktoś naprawdę miał fantazję, aby w ten sposób poprowadzić szlak. Może upalnym latem takie brodzenie jest fajne, ale teraz… Chyba już dwunasty raz przekraczam ten sam potok. Gdzie sens, gdzie logika?

Przede mną wyzwanie dzisiejszego dnia – strome podejście na Kozie Żebro. Pamiętam, że szlak tutaj ostro pnie się pod górę. W dziewiczym śniegu wycinam zakosy, aby w równym rytmie zdobywać wysokość. Wraz z nią zauważam, że robi się wyraźnie chłodniej. Śnieg przestaje być lepki, mróz szczypie w policzki. Na drzewach pięknie osiadła szadź, która przy porywach wiatru sypie się na ziemię. Po prostu czuć tu zimę.

W pobliżu szczytu nawet zaczyna wyglądać słońce, co może sugerować zmianę pogody na lepszą. O 16-tej koniec podejścia. Odsuwam podpórkę pięty w rakietach i dużymi krokami schodzę w puszystym śniegu ku dolinie Regetówki. Jestem pełen podziwu dla znakarza szlaku zachodniej części Beskidu Niskiego – jak dotąd czerwone znaki są malowane odpowiednio gęsto, więc nie mam wątpliwości jak iść. Oby tak dalej.

Jeszcze przed zmrokiem docieram do obszernej wiaty w bazie namiotowej SKPB w Regietowie. Zrzucam na ławę plecak i rozglądam się za miejscem do spania. Zauważam, że pod ścianą znajduje się odpowiedni do tego celu podest. Póki nie zrobiło się jeszcze ciemno, ruszam do lasu w poszukiwaniu drewna na ognisko.

Tłuszczyk z kiełbaski skwierczy i powoli skapuje na rozżarzone bukowe drwa. Dorzucam do ognia nieco świerkowych gałązek i patrzę jak po chwili iskierki lecą wesoło do góry i nikną na tle rozgwieżdżonego nieba. Myślę o brakującej mi musztardzie… Wtem zawiał wiatr i dmuchnął w moją stronę dymem. Trąc oczy szybko odsuwam się na bok.

Wysyłam do znajomych sms-y z wieściami, jak to u mnie jest fajnie. Przy okazji przeglądam też internet oraz sprawdzam na ICM prognozę na kolejne dni – niestety nie jest ona zbyt optymistyczna. Przez najbliższy czas słońca nie zobaczę… Coraz zimniejszy wiatr i późna już pora zmuszają mnie do opuszczenia miejsca przy dogasającym ognisku.

Próbuję zasnąć. Niestety nic mi z tego nie wychodzi, bo strasznie tu wieje. W żaden sposób nie mogę rozgrzać się w śpiworze i w końcu zaczynam marznąć. Po dwóch bezsennych godzinach wyskakuję w skromnym ubraniu na mróz i zastanawiam się co by tu zrobić. W akcie desperacji decyduję się na rozbicie namiotu. Z trudem wciskam go na wąski podest i włażę do środka. Dopiero teraz rozgrzewam się i ostatecznie zasypiam.

Dzień 14 (piątek)

Regietów – Bartne (20,2 km; 26,5 GOT)

Budzik oznajmia mi, że czas rozpocząć kolejny dzień. O tej porze roku, o godzinie 5.30 jest jeszcze ciemno, więc niezbyt chętnie opuszczam śpiwór. Przy szybkim śniadaniu stwierdzam, że pier… takie wczasy – znowu zapowiada się pochmurny i szary dzień. Do tego jedzenie monotonne, a porcje zbyt małe. I jeszcze trzeba iść… Czy mi źle było w domu?

Cmentarzyk na Rotundzie spowija gęsta mgła. Wieje tu też silny wiatr, który unosi świeżo spadły śnieg i rozwiewa go po oszronionym lesie. Dopiero podczas zejścia robi się spokojniej i nieco cieplej. Zanika też mgła. Niestety, na łąkach przed miejscowością Ług znów zrywa się porywisty wiatr, powodując zawieje i zamiecie śnieżne. Nie ułatwia to marszu, ale za to daje dobitnie odczuć, co to znaczy zima. Przecież tego chciałem wybierając się na tę wędrówkę.

Popowe Wierchy to niekończący się marsz przez wciąż taki sam, monotonny las we mgle. Muszę tu być cały czas mocno skoncentrowany na ciągłym wypatrywaniu czerwonych znaków szlaku, ponieważ w jednolitej pokrywie śnieżnej nie widać żadnych śladów jakiejkolwiek ścieżki. Tylko ledwie wyraźne, zaszronione paski na drzewach informują mnie, że idę we właściwym kierunku. Żeby nie było za łatwo, szlak nie wiedząc po co, kluczy zakosami po bukowym lesie.

Gdzieś na drodze prowadzącej wzdłuż potoku Zawoja postanawiam zrobić sobie dłuższą przerwę. Zatrzymuję się przy małym strumyczku spływającym z gór. Z ulgą walę się na ziemię i napawam nicnierobieniem. W międzyczasie odpalam kuchenkę w celu zagotowania wody na małe papu i wypijam pełen kubek zimnej wody z Pluszem. Trochę robi się po tym zimno, ale nic to, za chwilę rozgrzeję się ostro przyprawioną zupką chińską.

Przez cały dzisiejszy dzień trwał jakby zmrok, a teraz nadchodzi noc. Jest to dla mnie zupełnie bez znaczenia. Przede mną prosta, leśna droga wiodąca w kierunku Bacówki PTTK w Bartnem. Jeszcze trochę i walnę się na wyrko. Zanim to zrobię, muszę jeszcze tylko porządnie wytrzepać się ze śniegu.

Gospodarz jakiś niechętny do rozmowy. Sprawia wrażenie osoby, której w czymś przeszkadzam swoją obecnością. Mówi, że za chwilę wskaże mi pokój, tylko musi posprzątać. Siadam w jadalni i czekam. Zauważam, że oprócz nas w schronisku nikogo nie ma. Dziwnie pusto tu jakoś. I stosunkowo zimno. Patrzę na termometr – pokazuje +10 ºC. Zaczyna mną nieco telepać, gdy tak siedzę już z godzinkę i wciąż czekam. W końcu dostaję klucz do pokoju, którego i tak teraz nikt nie sprzątał…

W bufecie zamawiam pierogi. Dobre są, ale jest ich stanowczo za mało, abym mógł zaspokoić mój głód. Wobec tego przyrządzam jeszcze swoje standardowe jedzenie, które po chwili szybko znika mi z menażki. Resztę mego żywieniowego nienasycenia tłumię herbatą z mięty. Mimo, że nie przeszedłem dziś aż tak wiele, to jestem solidnie zmęczony. Rozwieszam swoje rzeczy do wysuszenia i idę się myć. He, he, myć się. Jakie to miłe. Nawet jest ciepła woda. A potem… tylko spać i nic mnie więcej nie obchodzi.

Dzień 15 (sobota)

Bartne – pola nad Kątami (20,9 km; 29,3 GOT)

W schronisku dobrze śpię, lecz mimo to, rano mam wielkie problemy z opuszczeniem ciepłego łóżka. Zwłaszcza, że na zewnątrz jeszcze ciemno. Motywuje mnie silna potrzeba sprawdzenia czy nie ma mnie w toalecie… Poranne czynności wykonuję w sennym letargu. Dopiero powiew świeżego, wilgotnego powietrza na zewnątrz schroniska na dobre mnie budzi. Wyraźnie mokry i ciężki śnieg, ciemne chmury i dodatnia temperatura nie nastrajają optymistycznie, ale cóż począć. Dobrze, że dziś mam do przejścia trasę „Pięciu wiat”. Przynajmniej będę miał schronienie na czas odpoczynków.

Pierwszy postój robię przed szczytem Magury. Na tej wysokości temperatura jest już ujemna. Podobnie jak wczoraj, w widokach dominuje mgła, szadź na bukach i pełna paleta odcieni od białego do czarnego. Wieje też zimny, nieprzyjemny wiatr. Marszu nie ułatwia też fakt, że obszar, przez który mam wędrować przez najbliższe dni, to dla mnie terra incognita.

Idąc przez pasmo Świerzowej nieźle muszę się nagimnastykować, aby wyczaić intencje tego, kto oznaczał tu szlak. Wszystko sprzysięga się przeciw mnie – oprócz pogody, dochodzi jeszcze szron, który pokrył bielą drzewa akurat od strony, z której namalowano biało-czerwone paski. Efekt jest taki, że przy tej mgle oznaczenia widać dopiero z odległości około 10-ciu metrów. Wszędzie gdzie nie spojrzę, las jest taki sam, nie ma żadnych śladów, nawet jakiejś szerszej przecinki. Wobec tego trasę do następnego znaku pokonuję na czuja – czasami trafię (wtedy cieszę się w duchu), a czasami nie (w tym przypadku lecą słowa na „d”, „j”, „k”, a nawet na „p” i „ch”). Generalnie jakoś posuwam się do przodu wiedząc, że ciężko by mi tu było bez rakiet.

Po drodze nawet nie przystaję – ten ponury las robi tak nieprzyjazne wrażenie, że chcę go jak najszybciej opuścić. „Gdybyś ujrzeć chciał nadwiślański świt. Już dziś wyruszaj ze mną tam. Zobaczysz jak, przywita pięknie nas warszawski dzień…” – dla otuchy zaczynam sobie podśpiewywać i dostrzegać wyraźnie zalety miasta, w którym mieszkam. Bardzo je lubię. I moją pracę lubię. Dlaczego tam mnie nie ma? Mógłbym sobie pójść do kina – przecież mam trochę filmowych zaległości; albo spotkać się z kolegami w pubie. Co ja tutaj robię???

Nieśmiało zaczyna padać deszcz – no tak, jeszcze tylko tego brakowało. Prawdziwa apokalipsa. Z ulgą ładuję się do czwartej już wiaty na mojej dzisiejszej trasie. Tu postanawiam zrobić sobie przerwę na większe jedzenie. Coś jakby obiad, jeśli tak można powiedzieć o chińskiej zupce opartej na wodzie ze śniegu. Myślę o czekającym mnie dzisiaj noclegu. Jakoś nie mam ochoty sprawdzać czy mój namiot z supermarketu jest odporny na deszcz. No ale kto mówił, że na tym wyjeździe ma być łatwo…

Od Przełęczy Hałbowskiej leje na całego. Zaczynam rozważać możliwość rezygnacji z noclegu na łonie natury, na rzecz agroturystyki w Kątach. Pokusa jest tym bardziej silna, im mocniej ociekam wodą. Dobrze, że chociaż mogę szybko i bezstresowo iść do przodu po wyraźnym śladzie stóp kilku osób, które szły tędy przede mną. Dzięki temu nie muszę trudzić się wyszukiwaniem dalszej drogi. Ten fakt szczególnie doceniam w rejonie grzbietu Kamień oraz na zejściu z niego. W szybko nadchodzącym zmroku byłbym zupełnie bez szans. Szlak jest tu wyjątkowo zagmatwany i słabo oznaczony.

Wychodząc z lasu myślę sobie, że w życiu trzeba mieć trochę szczęścia. Patrzę i nie mogę uwierzyć – oto przy szlaku stoi solidna ambona myśliwska. Bez wahania wchodzę po stalowej drabinie i szacuję stan budki oraz wymiary podłogi. Z radością zauważam, że zmieszczę się tu, gdy będę spał po przekątnej, z lekko ugiętymi nogami. No to jestem w domu – cieszę się wyciągając czołówkę z plecaka. Siedząc po ciemku chwilę odpoczywam, wsłuchując się w bębnienie deszczu o dach ambony. Nagle budka zaczyna dziwnie drżeć, a z zewnątrz dochodzi do mnie rytmiczny, metaliczny dźwięk. Wtem, znienacka zauważam w wejściu ogromny kształt, który bez ostrzeżenia ładuje się prosto na mnie. Zapalam czołówkę i najpierw dostrzegam strzelbę, a później solidnie wystraszonego myśliwego... Po chwili wyjaśnień wiem, że ma on zamiar zapolować na dzika. Informuje mnie też, że w pobliżu jest druga taka sama ambona. Zbieram się do pójścia na nowe miejsce. Na odchodne dowiaduję się, że dobrze byłoby, abym po nocy i nad ranem nie łaził po okolicy. Tak dla własnego dobra.

Dzień 16 (niedziela)

pola nad Kątami – Pustelnia św. Jana (21,9 km; 29,4 GOT)

Budzę się, jak zwykle, o godzinie 5.30. Tym razem, o dziwo, jestem świetnie wyspany i wypoczęty. Od razu zabieram się za gotowanie wody na śniadanie, po czym wychodzę na zewnątrz. Stojąc na niewielkim tarasie zachwycam się wyjątkową przejrzystością powietrza. Choć jest jeszcze mroczno, to na wschodzie, nad pasmem Łysej Góry widać już delikatnie zaczerwienione niebo – za jakiś czas wzejdzie tam słońce. Mroźne powietrze wygania mnie z powrotem do zacisznego środka ambony. Tu temperatura wynosi nieco powyżej 0 ºC.

Jeszcze przed godziną 7-mą, z duszą na ramieniu, ruszam w kierunku Kątów. Zastanawiam się czy myśliwy wciąż wypatruje dzika, bo jak dotąd nie było słychać żadnych strzałów. Czy ma on dobry wzrok i potrafi odróżnić czworonoga od dwunoga? Na wszelki wypadek zapalam czołówkę. Chyba dziki nie żerują ze światłem na głowie…

Słońce świeci już na całego, a ja marznę jak mało kiedy. Po zmrożonej, bezśnieżnej ziemi widać, że temperatura wciąż ujemna. Nawet szybki marsz nie pomaga. Po nocy, ubranie z zewnątrz mam wciąż mokre, a z rękawiczek jeszcze niedawno wykręcałem wodę. Niełatwo będzie mi je wysuszyć dłońmi, w których powoli tracę czucie. Zatrzymuję się dopiero przed sklepem spożywczym w Kątach. Niestety, przybyłem tu zbyt wcześnie – dziś otwarte od 8.30. Skacząc próbuję jakoś się rozgrzać.

Ekspedientka widać zna się na ludziach i rozumie podstawowe potrzeby prostego człowieka pracy. Nie wygania na ziąb tych, którzy chcą wypić poranne piwko. Tu wyraźnie widać praktyczne zastosowanie hasła: „Klient – nasz Pan”. Konsumując banany z wafelkami śmieję się z rubasznych żartów kilku stałych bywalców tego przyjaznego sklepu.

Podejście na Grzywacką Górę zostało mi wynagrodzone ładnymi, wiosennymi widokami z platformy umieszczonej na milenijnym krzyżu (takie „2 w 1”). Ciepłe promienie słońca oraz brak śniegu na polach i łąkach w niczym nie przypominają początków lutego. Coraz bardziej mam wątpliwości co do tego czy jeszcze dane mi będzie brnąć w puszystym śniegu przy tęgich mrozach.

Po minięciu Chyrowej oraz wejściu na widokowy grzbiet siadam pod drzewem i podziwiam piękne krajobrazy, zarumienione zachodzącym słońcem. Zaraz zrobi się ciemno, a przede mną pozostało jeszcze z 5 km drogi. Dlatego też, po odpoczynku szybko ruszam dalej, aby przejść jak najwięcej póki jeszcze coś widać. Już niedługo przekonuję się, że czynię słusznie. Szlak jest tu wyznaczony bardzo nieczytelnie i tylko moje wyczucie nabyte podczas tej wielodniowej wędrówki pozwala poprawnie trafiać na właściwą ścieżkę. Niemniej, jest przy tym trochę stresu, bo odnajdywanie właściwej drogi przychodzi mi z wielkim trudem.

Koło godziny 18-tej jestem na miejscu – znajduję się przy Pustelni „Na Puszczy”. Z budynku obok kościółka wychodzi jakiś starszy człowiek. Zamyka na klucz drzwi. Pytam go czy mogę tu przenocować na werandzie? Nie ma nic przeciwko. Mówi, że będę tu sam, bo on schodzi do Trzciany. Na odchodne pokazuje, gdzie znajduje się grota ze źródełkiem. Szybko się zadomawiam i zabieram za przygotowywanie posiłku. W międzyczasie rozbijam namiot – nie chcę popełnić błędu z Regietowa i marznąć z powodu braku osłony przed wiatrem.

Mróz wydaje się być dość tęgi, choć termometr pokazuje tylko -6 ºC. Może to dlatego, że mocno wieje? Znów gaśnie mi świeczka. Siedzę na tarasie będąc ubrany we wszystko co posiadam i podziwiam niesamowicie rozgwieżdżone niebo. Jest tak pięknie, że nie chce mi się stąd ruszać. Wtem słyszę jakiś chrobot na śniegu. Po chwili z ciemności wyłania się staruszek, który pozwolił mi tu przenocować. Wrócił, bo w domu męczyło go, że ja tu tak na mrozie będę nocował obok niezamieszkanego budynku. „Przecież nic nie stanie się pustelni od tego, że ktoś tu się prześpi” – stwierdził otwierając kluczem drzwi. Zaprosił mnie do środka.

W kaflowym piecu pali się ogień ogrzewając powoli niewielką, skromnie wyposażoną kuchnię. Staruszek podaje gorącą herbatę, którą słodzi miodem i zaczyna opowiadać mi historię swego życia – jak to się stało, że trafił do tego miejsca, że został tu kościelnym, o swojej pasji gry na organach. Opowiada też o tym miejscu, o legendach związanych z ludźmi, którzy tu przebywali… W końcu robi się na tyle późno, że musi wracać na dół, do domu.

Z przyjemnością myję się w ciepłej wodzie podgrzanej na piecu i układam się do snu na podłodze. Jestem tak bardzo zmęczony, że nie zwracam już uwagi ani na szum wiatru za oknem, ani na skwierczenie płonących drew w palenisku.

Dzień 17 (poniedziałek)

Pustelnia św. Jana – Wisłoczek (26,2 km; 36,7 GOT)

Wyraźne ocieplenie i wiatr nie wróżą niczego dobrego. Znów wygląda na to, że nie będzie dobrej pogody. Trzeba jak najprędzej zakończyć tę wędrówkę – myślę. Dlatego też postanawiam nieco zmienić plany i w ciągu dwóch dni pokonać dystans przewidziany na trzy. Jeszcze przed godziną 8-mą szybko schodzę do ruchliwej szosy i zaczynam podejście na Cergową – najwyższą górę, jaką mam pokonać dzisiejszego dnia. Wszędzie błoto, roztopione resztki śniegu, generalnie klimaty jak z końca marca.

Na szczycie zrzucam z radością plecak i… szlag mnie trafia. Gdzieś po drodze zgubiłem poddupnik. Niby drobiazg, a przydaje się. Pamiętam, że na ostatnim, krótkim odpoczynku jeszcze był – przecież solidnie przywiązywałem go tam do plecaka. Długo się nie zastanawiając zbiegam z góry optymistycznie zakładając, że na pewno zleciał gdzieś niedaleko stąd. Im niżej schodzę, tym bardziej jestem przekonany, że to będzie już gdzieś tutaj. W ten sposób, po 20 minutach, znalazłem się tuż przed miejscem mego ostatniego postoju. W gęstych chaszczach leżała zguba. Cholerne prawa Murphy'ego…

W Lubatowej wstępuję do sklepu spożywczego – czas uzupełnić prowiant na dalszą drogę. Nie wiedzieć czemu mam ogromną ochotę na jakąś rybkę. A, że rybka lubi pływać… Tak więc siedzę na ławeczce przed sklepem i objadam się rolmopsami w oleju, obficie je popijając. Dobra rybka, z cebulką…

Posiłek niestety mi nie posłużył. Mniejsza o to, że często musiałem przystawać żeby odcedzić kartofelki, ale te śledzie – jeszcze długo mi się odbijają i ciążą na żołądku. Dobrze, że chociaż w ostatniej chwili pohamowałem się przed zakupem ciastek: kremówki i napoleonki…

Iwonicz Zdrój mijam bez refleksji nad jego walorami uzdrowiskowymi, bo generalnie nie najlepiej się tu czuję. Muszę tylko uważać na bardzo oblodzone ścieżki. Gdzieś w połowie drogi do Rymanowa spotykam dwoje ludzi na szlaku. „O turysta! Z plecakiem. Myślałam, że nikogo dziś nie spotkamy” – mówi z uśmiechem i kokieterią elegancko ubrana pani. Mija mnie i czuję, jak w powietrzu unosi się zapach porządnych perfum. Zaraz za nią idzie ponury mężczyzna. Pyta czy jeszcze daleko do Iwonicza… Pełen szacuneczek dla tej pary – myślę, spoglądając na swoje solidnie ubłocone buty.

No i jestem już w kolejnym miasteczku uzdrowiskowym. Męczy mnie straszne pragnienie, więc rozglądam się za jakimś sklepem. Niestety, ten Zdrój to dziura taka, że konie na palcach gwiżdżą… Przy skrzyżowaniu dostrzegam jakiś bar – „Kurczak z rożna”. Wchodzę do środka. Za ladą znudzony gość ogląda telewizję. Biorę buteleczkę soku z Tymbarku na miejscu. Drugą zabieram na wynos. Mało pomaga – dalej chce się pić. Przy szlabanie za leśniczówką słyszę szum wody. Szybko ściągam plecak i wyciągam kubek. Radośnie i w podskokach biegnę do potoku. Normalnie ślinka mi już leci. Już patrzę w dół, w tę szarą ciecz i wiem, że picie mam na razie z głowy…

Ile sił pędzę do góry, żeby zdążyć przed zmrokiem przejść przez łąki, na których istniała kiedyś wieś Wołtuszowa. Wiem, że w takich bezleśnych miejscach bywa licho z oznakowaniem i w nocy ciężko jest znajdować właściwą drogę. Okolica bardzo mi się podoba i sądzę, że mógłbym tu kiedyś wrócić, żeby pojeździć na rowerze. W jarze wreszcie mam upragnioną wodę. Rozrabiam Plusza i szybko piję lodowaty płyn. Tak zimny, że mam wrażenie jakby ktoś mi miażdżył imadłem głowę – taki ból.

Zatrzymuję się w miejscu z napisem „Punkt widokowy”. Zaiste, widoki mogą być stąd piękne, ale jakie – któż to wie? Oświetlam czołówką najbliższy obiekt. O, chociażby drzewo widać. I coś jeszcze. Coś jak koszmar piechura – coraz obfitsze krople deszczu… Spadam czym prędzej do lasu. A tu kolejny koszmar. Nie wiem czemu, ale mam przedziwne uczucie, że ktoś mnie obserwuje, czai się za mną. Przypominam sobie, że jakiś bieszczadzki wyga mówił mi kiedyś, iż często my nie widzimy zwierząt, ale za to one nas widzą. On twierdził, że wtedy człowiek ma takie dziwne uczucie… Przyspieszam kroku.

Baza namiotowa w Wisłoczku nie posiada tak praktycznej wiaty jak ta w Regietowie, niemniej widzę, że spokojnie będę mógł przespać się na ławie pod ścianą. Cieszę się, że tu dotarłem – urobiłem dziś 1,5 dniówki, a nawet nie jestem aż tak bardzo zmęczony. Jest dopiero godzina 18-ta, więc mam przed sobą jeszcze sporo czasu. Spokojnie kucharzę i doceniam dość wysoką temperaturę (+5 ºC) – przynajmniej nie jest mi zimno, gdy tak siedzę bez ruchu. Jest romantycznie – kolacja przy świecach, na zewnątrz deszcz, w pobliżu słychać szum potoku. Brakuje tylko kieliszka z jakimś winkiem wytrawnym do tej kaszy z kiełbasą. Do mięsa najlepsze byłoby czerwone oczywiście. Idę spać. Jutro muszę bardzo wcześnie wstać.

Dzień 18 (wtorek)

Wisłoczek – Komańcza (33,0 km; 40,4 GOT)

O godzinie 4.00 dzwoni budzik. Bez zbędnej zwłoki zrywam się na nogi, wlewam wodę do menażki i stawiam ją na palnik. Z połowy wrzątku robię herbatę, a do reszty wsypuję mleko w proszku i płatki Nestle. Po posiłku, do menażki przelewam herbatę, dzięki czemu szybciej ona stygnie, a naczynia nie muszę później myć. Mniejsza o to, że herbata ma posmak mleka i zawiera resztki płatków, przecież najważniejsze, aby dbać o odpowiednią ilość płynów.

Gdy idę przez Puławy zaczyna świtać. Mam już za sobą ponad 4 km marszu po asfalcie. Dobrze, że wędruję tak rano – przynajmniej na drodze nie ma jeszcze ruchu. Na końcu wsi siadam na ławce, w budce przystanku PKS. Chcę sprawdzić prognozę na dzisiaj – niestety, tu nie ma zasięgu. Dopiero po wejściu na grzbiet ciągnący się od Kiczery widzę na ekranie komórki trzy zielone kreski. Stojąc na porywistym wietrze czekam, aż załaduje się obrazek. Wreszcie jest. Zgrabiałą ręką poruszam dżojstikiem, aby dokładnie przejrzeć mapę z ICM-u. Nie ma żadnej nadziei – jak nic, dzisiaj ma padać deszcz.

Pasmo Bukowicy we mgle, z mokrym śniegiem i błotem jest tak beznadziejnie nudne, że lepiej pasowałaby tu nazwa Pasmo Chu..wicy. Co więcej, grząski śnieg potrafi tu pojawiać się i na jakiś czas zanikać. W moim przypadku oznacza to ciągłe wkładanie i ściąganie rakiet. Wilgoć jest tak duża, że aż dziwne iż jeszcze nie pada. No i wykrakałem. Akurat, gdy wychodzę na, być może widokowe, łąki – zaczyna lać. Do tego kończy się śnieg i muszę zrobić postój, aby zdjąć oraz schować rakiety. Przy okazji wyciągam czekoladę – zjadam porcję przewidzianą na cały dzisiejszy dzień, choć jestem dopiero w połowie drogi.

Na Tokarnię podchodzę z kompasem w ręku, bo w tej gęstej mgle nic nie widać. Przepadły gdzieś nawet oznaczenia szlaku. Może w ogóle ich tu nie ma – przecież na trawie nikt ich nie maluje. Deszcz przestaje padać dopiero po drugiej stronie szczytu. Im niżej schodzę ku dolinie, tym mgła staje się coraz rzadsza. W końcu z niej wychodzę i zaczynam rozglądać się za jakimś fajnym miejscem na dłuższy odpoczynek. Jestem już solidnie głodny. Ponad nieistniejącą już wsią Przybyszów, na łąkach, znajduję urocze (jak na dzisiejszy dzień) miejsce z płynącą w pobliżu wodą z roztopów. Kładę na mokrej trawie poddupnik i z ogromną ulgą walę się na ziemię. Po chwili zajadam z wielką rozkoszą zupkę chińską zagryzając ją sucharami. Opijam się też na zapas wodą, aby później nie męczyło mnie pragnienie. Grubo po 14-tej opuszczam to miejsce i zagłębiam się w wilgotnym, bukowym lesie.

Chcę jak najprędzej przejść przez łąki Wahalowskiego Wierchu – w tych warunkach lepiej zrobić to przy świetle dnia niż błądzić po nocy. Pamiętam, jak może być tu pięknie. Zachód słońca, cudowne panoramy na Bieszczady, zapach świeżej trawy… i nikogo poza mną i koleżanką… A teraz? Szkoda pisać…

Już widać światła schroniska PTTK w Komańczy. Jeszcze przed 18-tą pukam do zamkniętych drzwi. Za jakiś czas gospodarz pokazuje mi pokój z łazienką na pięterku – ho, ho, kulturka jak w hotelu – nie mogę nadziwić się czekających mnie wygód. Czy mam śpiwór? „Tak, mam. Nic do spania nie potrzebuję” – odpowiadam na pytanie. „Naprałem tej pościeli, a nikogo nie ma. Bierz komplet, wyśpisz się jak w domu” – zachęca gospodarz. A co tam – myślę, odbierając pachnące poszewki – trochę luksusu mi się należy.

Zamawiam jedyne danie, jakie jest dostępne w bufecie – fasolkę po bretońsku. Czekając na nią, zasiadam w wygodnym fotelu przy kominku i tępo patrzę na wiadomości w telewizji. Ze zmęczenia powoli odpływam. Nawet nie dociera do mnie, że oto przeszedłem Beskid Niski. Od jutra koniec z „nieznanym lądem”. Teraz będą znane Bieszczady – ostatnie, być może najpiękniejsze, pasmo mej wędrówki.

Wciąż jestem głodny. Robię swoje pożywienie i z menażką w ręku zatapiam się w mięciutkim fotelu znajdującym się w moim pokoju. Analizuję trasę na jutrzejszy dzień i układam się w wygodnym łóżku. Tu naprawdę będę spał jak w domu…

Dzień 19 (środa)

Komańcza – baza namiotowa Rabe (20,4 km; 27,4 GOT)

W Komańczy zaopatruję się w pożywienie i powoli podążam na wschód. W lesie mokro i błotnisto, ale za to czasami zaczyna świecić słońce. Śniegu w ogóle nie widać, co wcale mnie nie dziwi przy ostatnio panujących dodatnich temperaturach. Wesoło napieram do przodu pocieszając się, że już niedługo będę w Duszatynie, gdzie zrobię sobie postój na małe co nieco.

Ktoś mnie zrobił w konia rysując na mapie symbol sklepu w tej malutkiej osadzie. Nawet śladu nie ma po nim, jakiegoś szyldu, drogowskazu. Nic. Tylko jakieś baraki i leśniczówka. No to teraz mogę napić się, ale co najwyżej wody z potoku.

W lesie brunatno od bukowych liści leżących na ziemi. Tylko czasami pojawiają się jakieś marne resztki śniegu. Bardziej zimowo zaczyna robić się dopiero po minięciu Jeziorek Duszatyńskich. Ale tylko w sensie pokrywy śnieżnej, bo pogoda wciąż raczej wiosenna – właśnie zaczyna padać deszcz. Podchodzę śpiewając sobie. Jakoś zeszło mi na klimaty z wiejskiej dyskoteki: „Biały miś, biały miś, dla dziewczyny…”. No i wywołałem „wilka” z lasu. Pod nogami, na śniegu, dostrzegam głębokie ślady stóp wyśpiewanego przed chwilą czworonoga. Dość świeże. Też podążał na Chryszczatą. Ciekawe czego on tu szukał, chyba nie dla widoków wlazł na ten zamglony wierzchołek.

Przełęcz Żebrak jedną rzeczą niewątpliwie wyróżnia się od innych – znajduje się na niej gustowna wygódka ulokowana tuż przy drodze. Ciekawie prezentuje się na tym pustkowiu – myślę, schodząc po asfalcie do bazy namiotowej „Rabe”. Na miejscu jestem kwadrans po 16-tej, więc cały wieczór mam na odpoczynek. Zanim zrobiło się ciemno, pościągałem sobie do wiaty trochę bukowych i świerkowych gałęzi, aby później napalić w kominku.

Na zewnątrz wciąż mocno pada, a tu jak u Pana Boga za piecem. Zdecydowanie jest to, jak dotąd, moje najsympatyczniejsze miejsce noclegowe. Lubię patrzeć w ogień. Lubię też kiełbaskę z ogniska… No właśnie, przecież mam jej spory kawał. Na kominku znajduję specjalny pręt do opiekania. Już nasuwam na niego mięsko i wkładam nad płomień. Za chwilę rozkoszuję się przysmakiem. Jest super. Do momentu aż nie dotknąłem boleśnie warg końcówką stalowych widełek. Trzymałem ją w ogniu... Ponieważ nie mam lusterka, to robię sobie zdjęcie, żeby na ekraniku oszacować straty. Odetchnąłem z ulgą – jakby co, nadal mam szansę na karierę modela. Najwyżej przez parę dni będzie trochę bolało.

Po drabinie wchodzę na pięterko, gdzie leżą już rozłożone karimata i śpiwór. Opatulony puchem myślę sobie, że będę tu musiał jeszcze kiedyś wrócić…

Dzień 20 (czwartek)

baza namiotowa Rabe – Cisna (14,5 km; 21,3 GOT)

Deszcz jakby uwziął się na mnie – wciąż leje (nie pada). Dobrze, że chociaż mam dziś do przejścia krótki odcinek – tylko do Cisnej. Wychodzę później niż zwykle, a nuż pogoda się poprawi? Ale gdzie tam – próżna nadzieja naiwnego. Znów będę moknął. Chociaż patrząc na termometr jest szansa, że opad będzie w postaci stałej – jest blisko 0 ºC.

Ciężko mi się dzisiaj idzie – zła, mglista pogoda i wielodniowy wysiłek robią swoje. Szybko się męczę i źle mi się robi, jak widzę ten czerwony pasek na drzewach. Żeby chociaż inny kolor dla odmiany. Stosunkowo często robię postoje i wtedy tępo siedzę jedząc suszone owoce, które popijam herbatą z termosu. Nawet fakt, że dziś będę spał w wygodnym schronisku jakoś mnie nie pociesza. Bez sensu to wszystko. Kolejne wzniesienia w grani, kolejne zejścia, wciąż ten sam bukowy las.

Dopiero wyżej, przed Wołosaniem, można nacieszyć oczy oszronionymi, białymi drzewami. Do czasu. Poniżej pewnej wysokości znów idę w mokrym i wilgotnym lesie. Ale już oto i słychać odległe szczekanie psa, dźwięk piły, samochodu… Zaraz będę na miejscu.

Tym razem w schronisku nie jestem jedynym gościem – po butach zostawionych w przedsionku widać, że są inni turyści. Od razu po wejściu do środka pytam w bufecie o jakieś szybkie danie obiadowe. Właśnie smażą pstrąga, wiec proponują mi go. A ile kosztuje? – pytam. „Dwadzieścia złotych”. „OK, biorę, do tego jeszcze jakiś browar proszę.” Zdejmuję mokrą kurtkę i siadam przy stole. Jest dopiero 15.30.

Pierwszy głód zaspokojony, więc spokojnie mogę zabrać się za przyrządzanie własnego jedzonka. Nie będę sobie żałował – myślę przygotowując solidną porcję – jutro i tak będę robił zakupy, więc uzupełnię zapasy. W ten oto sposób stoi przede mną pełna menażka czegoś, co z wyglądu przypomina raczej paszę, ale za to jak ładnie pachnie. Po opróżnieniu naczynia idę się zakwaterować. Miejsce do spania biorę na poddaszu, gdzie będę sam. Może i w towarzystwie byłoby milej, ale też i głośniej. Moje doświadczenie podpowiada mi, że jeśli w pokoju śpi kilka osób, to zawsze znajdzie się taka, która będzie w nocy głośno chrapać. A ja chcę się wyspać. Jutro znów pobudka skoro świt.

Po stromych, skrzypiących schodach schodzę na dół, pod prysznic, później robię pranie, a następnie… idę do jadalni z zamiarem zamówienia czegoś do jedzenia. Biorę pierogi ruskie. Dobre, ale zbyt szybko znikają mi z talerza. Nadchodzi czas uregulować rachunek i iść spać.

Leżę na wygodnym materacu i nie mogę zasnąć. Spod podłogi dochodzą odgłosy „typowej” rozmowy małżeńskiej – „Dlaczego kupiłeś 4 koniaki? Przecież wiesz, że tego nie piję.” „A co za różnica?” „Chciałam wino. Myślałam, że wziąłeś.” „Jest jeszcze wódka” „Kuuurwa, tego też nie piję. Specjalnie to zrobiłeś.” „No to koniak wypijesz” „Ale ja koniaku, kurwa nie lubię. Nie znoszę tego. Rozumieeesz. Myślisz tylko o sobie.” „Uspokój się” „Czemu nie powiedziałeś, że nie wziąłeś wina? Nie dotykaj mnieeeee”... Zabieram śpiwór i przechodzę na drugi koniec poddasza – tu jest niemal cicho. Odgłosy dyskusji już do mnie nie dochodzą, ale męczy mnie coś innego. Jest tu strasznie gorąco – myślę, że może być coś koło 30 ºC. Cały jestem spocony. Patrzę na termometr – pokazuje 20 ºC. No nie mogę, otwieram zupełnie okno, przy którym leżę. Na twarzy czuję miły powiew zimnego powietrza. Od razu zasypiam.

Dzień 21 (piątek)

Cisna – Kalnica (20,6 km; 29,1 GOT)

Zanim wyruszam w góry, kieruję kroki do dużego (tak powiedział ktoś z obsługi schroniska) sklepu w Cisnej. Gdy docieram na miejsce stwierdzam, że ten „duży” sklep ma rozmiary zwykłego sklepiku osiedlowego. Na szczęście jest on dość dobrze zaopatrzony, więc kupuję jedzenia nawet nieco na zapas. Może to trochę bez sensu włóczyć się po górach z objuczonym plecakiem, ale lepiej nosić niż potem prosić…

W połowie drogi na Małe Jasło coś się stało w niebie. Chmury rozstąpiły się i wyszło długo wyczekiwane słońce. Coś niesamowitego. I wtedy normalnie, jakby ktoś dał mi kopa w cztery litery – od razu wstąpiła we mnie energia i czym prędzej popędziłem na szczyt, aby móc zachwycać się widokami. A było na co patrzeć – na zachodzie bezchmurne niebo i widoki aż po horyzont, zaś na wschodzie gra świateł wśród chmur kłębiących się nad Połoniną Wetlińską. Natomiast w najbliższym otoczeniu zachwycały wspaniałe, białe drzewa i krzewy. Ich gałęzie były w całości oblepione śniegiem.

Po południu, na jednej z polan przed Jasłem, radośnie zasiadam na drugie śniadanie. Wśród tej bieli pomieszanej z błękitem nieba wygrzewam się przez chwilę w promieniach słońca. Wyciągam z plecaka jedzonko i zanim zrobię pierwszy kęs, najpierw otwieram puszkę. Trzask, i po brzegu zaczyna płynąć chmielowa pianka. Nic mi więcej nie potrzeba – siedzę z piwskiem jak jakiś prymityw i czuję się jak w raju.

Szczyt Jasła, to wspaniałe panoramy, ale też i silny, mroźny wiatr. Dlatego też nie zatrzymuję się tu na długo. Parę fotek i już idę na Okrąglik przez skrzący się śniegiem bukowy las. Nie mogę nacieszyć się tą zimą – dobrze, że chociaż na koniec wyjazdu spotkała mnie taka miła niespodzianka.

Początkowo, jeszcze w domu zakładałem, że nocleg wypadnie mi gdzieś w okolicy Fereczatej, ale teraz widzę, że idę znacznie szybciej niż przyjąłem. Dopiero 15-ta, więc do zmroku pozostało jeszcze z 1,5 godziny. Długo się nie zastanawiając ruszyłem w dół. Bardzo szybko tracę wysokość i z żalem dostrzegam, jak miejsce śniegu zajmują ciemne, leśne poszycie, brudne liście i błoto. Znów jesień…

W Smereku jestem już o zmroku. Głodny i spragniony wstępuję do sklepiku na jakiś soczek, banana i chałwę (to zjadłem na miejscu) oraz coś tam jeszcze na potem (to zabieram ze sobą). Wkładam na głowę czołówkę i w zapadających ciemnościach podążam poboczem ku Kalnicy. Po drodze rozglądam się za jakimś miejscem nadającym się do spania. Niestety, niewiele mogę dojrzeć w tych ciemnościach. W końcu dotarłem do skrzyżowania, przy którym szlak skręca w prawo i dalej wiedzie na górę Smerek. Po przekroczeniu mostu na Wetlinie wychodzę na rozległą łąkę oznaczoną znakiem parkingu. Zaczynam rozglądać się po okolicy i w ten sposób natrafiam na jakieś dwie budki. Jedna z nich ma przedsionek z drewnianą podłogą. Szacuję jej wymiary – akurat na jedną karimatę.

Siadam na pieńku i bezwładnie opieram się o ścianę budki. Ręką sięgam do plecaka i wyciągam zimną puszkę. Patrzę na bieszczadzkie, rozgwieżdżone niebo, łapczywie uzupełniając utracone płyny. Jest piękny i stosunkowo ciepły wieczór. Nie chce mi się nic robić. Jest tak dobrze. Dopiero rozsądek zmusza mnie do zabrania się za gotowanie posiłku. W czasie jego sporządzania zauważam, że budka, w której siedzę to kasa BdPN.

Objedzony i opity przygotowuję sobie legowisko pod chmurką. Taka noc jak dziś jest wyśmienita na takie spanko. Leżąc w śpiworze zastanawiam się nad jutrzejszą trasą. Dziś trochę podgoniłem plan, więc jeśli się sprężę, to za dwa dni mogę moją wycieczkę zakończyć. Chcę mieć to przejście jak najprędzej za sobą.

Dzień 22 (sobota)

Kalnica – Ustrzyki Górne (23,8 km; 38,6 GOT)

Szybkie jedzonko, kubek wody z potoku i kwadrans przed godziną 7-mą zakładam plecak i startuję ku połoninom. Poranek jest chłodny (temperatura poniżej 0 ºC) i pochmurny. Bardzo chciałbym, aby na grzbiecie była jako taka widoczność. Nie tylko ze względu na panoramy, ale też po to, abym nie musiał tam błądzić we mgle wśród rozległych przestrzeni. Póki co, pogoda jest niepewna – z jednej strony prześwieca trochę słońce, natomiast z drugiej wiszą czarne, złowrogie chmurzyska. Ponad lasem zaczyna też mocno wiać. Robi się na tyle nieprzyjemnie, że zatrzymuję się i wkładam na siebie kurtkę – dotąd szedłem tylko w cienkim polarze.

Przede mną ostatnie metry przed Smerekiem. Śnieg jest tu tak wywiany, że w rakietach nie ma za bardzo po czym iść. Kombinuję jak koń pod górę, aby tylko jakoś wejść bez ich ściągania. Po 9-tej jestem przy stalowej konstrukcji w kształcie krzyża. Przez zasłonę z mgły zaczyna prześwitywać jasny krąg słońca. Może dalej będzie lepiej z pogodą? – myślę schodząc na Przełęcz Orłowicza. Nie mylę się – oto muszę ściągać plecak, aby wyjąć okulary przeciwsłoneczne. Z każdą chwilą chmur coraz mniej. To mnie niezmiernie cieszy. Korzystając ze świetnych warunków, dużo fotografuję, zachwycam się każdym oszronionym źdźbłem trawy, krzakiem, fantazyjną fakturą śniegu.

Przed Osadzkim spotykam pierwszych od wielu dni turystów – przemierzają grzbiet na śladówkach. Wyraźnie widać, że śniegu jest za mało jak na narty, ale najwidoczniej niektórym to nie przeszkadza.

Ze szczytu dostrzegam już schronisko, a za nim nieco zamgloną Połoninę Caryńską. Gniazda Tarnicy w ogóle nie widać – wszystko przykrywają ciemne chmury. Dobrze, że dziś mnie tam nie ma – myślę, rozglądając się po okolicy. Po ilości różnych śladów widać, że każdy tu chodzi wedle zasady, „gdzie wola – tam droga”. Jak w Tatrach. Nawet jacyś goście zjeżdżają na deskach po resztkach śniegu leżących na bujnych trawach. Mają zaparcie – po każdym zjeździe decha pod pachy i z buta pod górę. I tak w kółko. Że im się tak chce.

W samo południe staję przed schroniskiem zwanym „Chatka Puchatka”. Słońce tu tak przypieka, że z sopli wiszących na rynnie kapie woda. Pogoda jak marzenie. Wchodzę do środka i po zostawieniu w jadalni plecaka, podchodzę do kuchni po wrzątek. Gospodyni pyta skąd idę. Mówię o moim przedsięwzięciu. Kobieta uśmiecha się i woła męża – „Słyszałeś? Tutaj jest Pan, który z Ustronia idzie”. Po chwili wychodzi gospodarz – Lutek Pińczuk i mówi, że on też kiedyś przebył tę trasę. Jesienią, konno. Na samo wspomnienie tamtych chwil twarz mu pogodnieje.

Zabieram się za jedzenie zupki pomidorowej z makaronem. Podchodzi do mnie gospodarz i wypytuje o mój wyjazd. Przy tej rozmowie dowiaduję się też wielu szczegółów z jego jesiennej wyprawy – kto wie czy nie miał znacznie trudniej niż ja. Choć wędrował za niego koń, to jednak warunki bytowania miał zdecydowanie bardziej spartańskie (brak śpiwora, namiotu i obecnej odzieży typu „tex”). Po jakimś czasie gospodarz wstaje i na chwilę znika w kuchni. „Masz tutaj suwenira na drogę” – mówi podając mi piwo i Snickersa. Jestem wniebowzięty. „Wielkie dzięki!” Taki prezent może dać tylko człowiek, który doskonale rozumie podstawowe potrzeby strudzonego wędrowca.

Opuszczam gościnne schronisko i szybko schodzę przez bukowy las. Na łąkach porośniętych jałowcami dostrzegam postacie, które beztrosko staczają się w dół po stromym zboczu. Z daleka wyglądają jak kilkuletnie dzieci, które nie mogą nacieszyć się śniegiem i muszą „zaliczyć” każdą zaspę. Gdy podchodzę bliżej widzę, że spotkałem Naprawdę Szczęśliwych Ludzi. Okazuje się, że są to dorosłe osoby, które nie dla zabawy tak się tarzają – po prostu inaczej nie są w stanie zejść, gdyż każdy z nich jest nawalony jak Messerschmitt. Widać było, że ostro walczą. Radośnie śpiewają i pociągają sobie po łyczku z butelki. Cieszą się pełnią życia. Gdy ich mijam proszą mnie, abym w Brzegach Górnych poinformował znajomych, którzy na nich czekają, że warunki na szlaku utrudniają im zejście i trochę się spóźnią.

Nabieram kubkiem wodę z potoku i piję patrząc na strome zbocze Połoniny Caryńskiej. Postanawiam jeszcze dziś ją przejść. Niby prognoza na jutro jest OK, ale gdy patrzę na ciemne chmury nad Tarnicą, to mam co do tego wątpliwości. A jak znów zacznie padać deszcz? Lepiej jak najwięcej przejść przy dobrej widoczności. Jest dopiero 14-ta, więc do zmroku powinienem spokojnie zdążyć z wejściem na szczyt.

Choć mam już za sobą spory odcinek drogi, to siły mnie nie opuszczają – szybko, jak automat, pokonuję wysokość. Godzinę przed zachodem słońca jestem na górze. Wieje tu silny i zimny wiatr. Siadam w osłoniętym miejscu i delektuję się widokami. Daleko na zachodzie i północy jest czyste błękitne niebo, natomiast od wschodu i południa nadciągają czarne chmury. Niestety, z każdą chwilą ogarniają swym zasięgiem coraz większą część nieba, a ich pułap staje się coraz niższy. W pewnym momencie znajduję się we mgle. Podrywam dipę i czym prędzej zbieram się do opuszczenia najwyższego punktu Połoniny Caryńskiej. Schodząc, mijam parę turystów płci obojga – podążają w przeciwnym kierunku. Czyżby amatorzy romantycznego zachodu słońca?

Dopiero pod koniec odkrytego grzbietu wychodzę na dobre z mgieł i w tym momencie załapuję się na niesamowity spektakl. Oto tuż nad Rawkami pojawia się wąska, pozioma szczelina w czarnych chmurach, a w niej krwistoczerwony rąbek słońca. Jego blask zabarwia na moment delikatną zasłonę z mgieł. Po chwili już po wszystkim – mrok błyskawicznie wdziera się na szczyty gór. Dla mnie to bez znaczenia – już wyszedłem z terenu, w którym mógłbym pobłądzić. W lesie, wydeptana w śniegu ścieżka, bezproblemowo doprowadza mnie do Ustrzyk Górnych.

Jedna z najsłynniejszych bieszczadzkich miejscowości o godzinie 18-tej jest tak wymarła, że zaczynam mieć wątpliwości czy uda mi się tu zrobić jeszcze jakieś zakupy. Moje obawy były jak najbardziej uzasadnione – sklep zamknięty. Jutro resztki jedzenia wystarczą mi tylko do popołudnia, później będę mógł co najwyżej skubać trawę i obdzierać korę z drzew… Nie mam wyjścia – jutro koniecznie muszę dotrzeć do Wołosatego. Tam może jakiś mieszkaniec ulituje się nad głodnym. Chyba nie zginę wśród ludzi?

Znów sprzyja mi szczęście – zwykła ciekawość zawiodła mnie do ogromnego szałasu-bufetu. Pomyślałem, że mógłbym tu wygodnie przespać się na ławce pod zadaszeniem. Jednak, gdy podszedłem bliżej, zauważyłem też drabinę prowadzącą na poddasze. Zaglądam tam i widzę, że lepiej trafić nie mogłem. Przynoszę wodę z pobliskiego potoku i zabieram się za gotowanie. Temperatura wynosi nieco poniżej 0ºC, więc bez marznięcia mogę delektować się miłym wieczorem. Powoli dociera do mnie, że to już koniec. Ostatnia turystyczna kolacja, ostatni nocleg…

Dzień 23 (niedziela)

Ustrzyki Górne – Wołosate (23,2 km; 34,9 GOT)

Znów pobudka grubo przed świtem, śniadanie w świetle czołówki, zimna woda z Pluszem… Znów chmury na niebie, silny wiatr i monotonny marsz przez bukowy las. Po solidnie przedeptanej ścieżce widać, że chodzi tędy dużo ludzi. Czy w taką pochmurną pogodę jak dziś też?

Tyczki pokazują, w którą stronę mam iść w tej mgle. Wiatr się wzmaga i bezlitośnie tłucze po twarzy lodowymi drobinkami. Mocno marzną mi ręce. Dość tego cierpienia – zrzucam plecak i po raz pierwszy na tym wyjeździe wyciągam solidne łapawice przewidziane na wielkie mrozy. Twarz osłaniam windstopperową opaską. Nagle przez ciemną zasłonę chmur przebija się krążek słońca. Po chwili widzę coraz dłuższy szpaler tyczek. Widoczność wyraźnie poprawia się. W pewnym momencie ciach! – i mgła znika. Nieco z prawej błyszczy w słońcu ogromna biała góra – to Tarnica, a przede mną ukazują się rozległe przestrzenie Szerokiego Wierchu. Wszystko zmienia się błyskawicznie – w najbliższym otoczeniu zaczyna dominować jaskrawa biel, a nad nią – błękit nieba. Wyłaniają się kolejne góry – Krzemień, Halicz; z tyłu Połonina Caryńska i Wetlińska. Wszystko jak z marzeń o pięknej bieszczadzkiej zimie. Mogłoby być tylko więcej śniegu.

Korzystając z przychylnej aury zbaczam nieco z ustalonego szlaku i wchodzę na Tarnicę. Mimo, że jest już godzina 10-ta, to nikogo tu jeszcze nie ma. Ale to tylko kwestia czasu – już widać w dali pojedyncze osoby, mozolnie podchodzące pod górę. Na szczycie nie zabawiam długo – kilka zdjęć, kawałek czekolady, łyk herbaty i zaczynam schodzić na Przełęcz Goprowców.

Prognoza się sprawdziła – jest cudowny, bezchmurny dzień. Co prawda porywisty wiatr przy temperaturze -6 ºC trochę wychładza, ale dzięki temu mogę szybko iść, bez obaw o przegrzanie się. W porównaniu do innych turystów tempo mam całkiem niezłe – dopiero teraz wyraźnie widzę, jak dobrą mam kondycję po tych dwudziestu paru dniach nieprzerwanej wędrówki. Doceniam, że akurat ostatniego dnia trafiłem na tak znakomitą pogodę. We mgle miałbym tu marne szanse na znalezienie właściwej drogi – myślę, patrząc na gładką biel śniegu. Aż dziwne, że nikt dotąd nie wpadł na pomysł, aby na zimę wbijać tu tyczki.

Staję się coraz bardziej głodny i zaczynam martwić się czy w Wołosatem jest jakiś sklep, w którym dałoby się coś kupić w niedzielę. Pytam o to jakąś dziewczynę, która idzie z przeciwka – odpowiada, że w okolicy schroniska jest bar, który powinien być otwarty. Ciesząc się z uzyskanej wiadomości szybko podążam do góry. Przed 13-tą staję na Haliczu – panoramy stąd warte są upamiętnienia, więc zabieram się za fotografowanie. Obecnie jestem na szczycie sam, ale już widzę kilka grup, które pojawią się tu za chwilę. Ostatni rzut oka na okalające szczyty i zaczynam zejście.

Mijam Rozsypaniec – ostatni szczyt przed początkiem końca tej wędrówki. Gdzieś w dali, na Ukrainie widać morze gór – pięknie to wszystko wygląda. Koło 14-tej zatrzymuję się jeszcze na odpoczynek w wiacie koło Przełęczy Bukowskiej. Jest tu tak cicho w porównaniu do tego huku wiatru na grani… Wystawiając twarz do słońca, zjadam resztki suszonych owoców i opróżniam termos.

„…I tej herbaty i tych gór mam dość.” – krąży mi po głowie refren piosenki zespołu Wołosatki. To chyba od tego pragnienia, bo herbaty napiłbym się z ogromną chęcią. Góry też mi nie zbrzydły, ale… teraz chcę po prostu czym prędzej wracać do domu.

Przed miejscowością docelową dopadam potoku i piję z niego wodę. Ja pierdziu, jaka zimna – aż w głowie mi trzaska. Chowam niepotrzebne mi już rakiety i nieźle zmarznięty wkraczam do miejscowości. Uważnie obserwuję znaki szlaku, żeby nie przegapić najważniejszego. No i JEST. Na słupie, przy przystanku autobusowym, widzę czerwoną kropkę w białej obwódce, zaś powyżej żółtą tabliczkę z napisem „WOŁOSATE – SZLAK CZERWONY. KONIEC / POCZĄTEK / GŁÓWNEGO SZLAKU BESKIDZKIEGO i E-8”. Jest godzina 16.10. W tym momencie, wielu zapytałoby mnie co w tej chwili czuję. Od razu odpowiadam – GŁÓD. Dlatego też czym prędzej popylam w poszukiwaniu baru…

Ps. Siedzę w „Barze pod Tarnicą” i zamawiam z menu dania po kolei tak, jak są wypisane. Z głośników lecą na okrągło ograne przeboje SDM. Jem szybko, bo nie chcę, aby mi wystygło zanim skończę – termometr pokazuje tylko +8 ºC. Nieźle zmarznięty zwracam się do kelnerki: „I poproszę jeszcze piwo.” Uśmiecham się na jej pytające spojrzenie – „Oczywiście, że zimne. Tylko takie lubię.”


marzec, kwiecień, maj 2008 r.



Relacje:

Samotna włóczęga po Sudetach Zachodnich, 25–29 październik 2003 r.
Gran Paradiso, 18-20 sierpień 2004 r.

Fotografie:

Grań Niżnych Tatr zimą, 26-31.XII.2006 r.
Główny Szlak Beskidzki zimą, styczeń-luty 2008 r.